Tłumacz, czy cierpi? Czasem tak.

Rozmowa z tłumaczką literatury Martą Dobrowolską-Kierył o warsztacie i nowo przetłumaczonej powieści Andreja Nikolaidisa.

Zuzanna Kierwiak: Tak się składa, że mamy przyjemność rozmawiać w Światowy Dzień Książki. Spotkanie Zawód: tłumacz literacki zostało zorganizowane we współpracy Koła Naukowego Slawistów – reprezentowanego przeze mnie i Elizę Markiewicz – z Wydawnictwem RM. Mamy przyjemność poprowadzić spotkanie z naszą wspaniałą gościnią, Martą Dobrowolską-Kierył. Pretekstem do niego jest projekt współfinansowany z programu Kreatywna Europa Unii Europejskiej, w ramach którego Wydawnictwo RM będzie wydawać książki nagrodzone Europejską Nagrodą Literacką. Jedną z nich, Syna Andreja Nikolaidisa, miałyśmy przyjemność przeczytać. Celem dzisiejszego spotkania jest przedstawienie praktycznych stron warsztatu tłumaczki/tłumacza literackiego. Gościmy Martę Dobrowolską-Kierył, która jest absolwentką Wydziału Polonistyki UW, tłumaczką literatury pięknej z Serbii, Chorwacji i Czarnogóry, a także animatorką kultury. Bardzo dziękujemy za udział. Kilka przygotowanych przez nas pytań pochodzi od członków Koła Naukowego Slawistów UW. I chciałabym zacząć takim pierwszym, enigmatycznym, zadanym przez naszą członkinię, a mianowicie: czy tłumacz cierpi na niemoc twórczą?

Marta Dobrowolska-Kierył: Tłumacz, czy cierpi? Czasem tak, oczywiście. Chociaż mając porównanie pracy tłumacza i pracy pisarskiej, muszę powiedzieć, że cierpienia tłumacza są jednak troszkę mniejsze. Ta niemoc twórcza nie jest tak obezwładniająca, bo jednak mamy podporę w postaci tekstu oryginalnego. Kiedy piszemy własny tekst, jesteśmy zdani tylko na siebie. Przy tłumaczeniu jest też autor, który nas wspiera, wspomaga, więc niemoc nie jest taka straszna. Może się przydarzyć, może być irytująca, ale nie jest paraliżująca, na pewno. To tak w ramach zachęty [śmiech].

Eliza Markiewicz: Wspomniała Pani o twórcy tekstu oryginalnego, więc czy mogłaby Pani opowiedzieć o współpracy z pisarzem?

M.D.-K.: Jeżeli chodzi o mój kontakt z autorami, to właściwie miałam go tylko z Vedraną Rudan, autorką książki, która nie wyszła w ramach tego projektu, a właściwie książek, które tłumaczyłam wcześniej. Od nich w ogóle zaczęłam swoją przygodę z tłumaczeniem. A ten kontakt miałam i mailowy na początku, i osobisty później, ponieważ Vedrana Rudan przyjeżdżała do Polski. Można więc powiedzieć, że znam ją i to całkiem nieźle, jak na możliwości tłumacza. Widziałyśmy się kilka razy w ciągu nastu już lat, także jest to już znajomość ugruntowana. Natomiast nie jest to, oczywiście, warunek konieczny – nie trzeba mieć kontaktu z autorem, żeby tłumaczyć, aczkolwiek ten kontakt jest chwilami bardzo potrzebny, bo można po prostu zapytać, co autor miał na myśli w danym momencie, to jest bezcenna zupełnie rzecz.

Z.K.: A co zrobić, gdy na przykład jest wiele możliwości zrozumienia danego zdania albo konkretnego słowa? Jeśli ten kontakt z autorem jest, to sprawa jest oczywista – piszę, dowiaduję się. Ale co zrobić, jeśli tego kontaktu nie ma?

M.D.-K.: Książki Vedrany Rudan są specyficzne i tam nie ma takich wieloznaczności. W książce Syn pojawiło się ich więcej. Ja z tym autorem nie rozmawiałam, więc miejscami musiałam się bardziej skupić, ale mam wrażenie, że bardzo istotne jest przeczytanie fragmentu kilka razy, czasem warto pójść trochę dalej, czasem warto się cofnąć w tekście, wtedy bardzo wiele rzeczy się pojawia. W ogóle muszę powiedzieć, że tłumaczenie jest czymś w rodzaju bardzo, bardzo uważnego czytania. To znaczy bazuje na bardzo uważnym czytaniu, dlatego warto, jeżeli się ma oczywiście czas, na początku przeczytać cały tekst, a dopiero później siadać do tłumaczenia. To nie zawsze jest możliwe, czasem nie ma na to czasu, ale – jeżeli jest – naprawdę warto to zrobić, bo daje to wyobrażenie o tym, czym się będziemy później zajmować. Im lepiej znamy tekst, tym łatwiej jest nam się z tymi wieloznacznościami uporać, tym mniej ich w tym tekście potem mamy, bo dużo lepiej rozumiemy autora, dużo lepiej rozumiemy jego intencje.

E.M.: Mam pytanie o początki. Jak to w Pani wypadku wyglądało? Jak to się zaczęło – czy był to przypadek, czy pewna celowość, cel obrany, żeby zostać tłumaczem literatury pięknej?

M.D.-K: Tak, ja chyba bardzo chciałam zostać tłumaczką, natomiast z całą pewnością nie miałam takiej śmiałości i przekonania, że będę umiała to zrobić. I nie miałam pojęcia jak to zrobić, uczciwie mówiąc. Mój pierwszy kontakt z tłumaczeniem, taki pierwszy moment, w którym się przekonałam, że potrafię to robić, że mogę to robić, był jeszcze na studiach. Na drugim albo trzecim roku studiów nasza lektorka – byliśmy, jak to zwykle bywa, przynajmniej w Warszawie na tych studiach, małą grupą, liczącą 5 czy 6 osób – zaproponowała nam wspólne tłumaczenie dzienników dziewczynki mieszkającej w Sarajewie. Były to czasy jeszcze toczącej się w Jugosławii wojny albo tuż po niej. I był to dziennik dziewczynki, która została w Sarajewie przez tę wojnę uwięziona. Tekst został podzielony na 6 części, żeby każdy z nas miał swój fragment do tłumaczenia. Potem nasza lektorka po prostu to przejrzała i w jakiś sposób oceniła. I wtedy, pamiętam, że było to dla mnie przyjemnym zaskoczeniem, uznała tłumaczenie jednej z koleżanek i moje za najlepsze. To mi bardzo dodało pewności, że potrafię to robić. Wcześniej miałam taką nadzieję, że potrafię, intuicję, że może potrafię, natomiast nie miałam obiektywnej oceny. To nie było ćwiczenie, które na studiach się czasem robi sobie a muzom troszkę, tylko to był tekst, który miał ukazać się w książce. Ta książka została potem wydana. Więc to mi powiedziało coś na mój temat. Dało mi konkretną odpowiedź, że mogę. Ale nie było to jeszcze samodzielne tłumaczenie. I wcale nie było tak, że po tamtym doświadczeniu zaraz pojawiły się kolejne, bo minęło naprawdę sporo lat do momentu, w którym przetłumaczyłam swoją pierwszą książkę. Trafiła mi ona w ręce zupełnie przypadkiem. Poprosiłam znajomego Chorwata, który właśnie jechał do siebie, żeby mi coś przywiózł, wracając, a ponieważ był to człowiek, który książek nie czytał i nie bardzo się orientował w literaturze, poszedł do księgarni i po prostu poprosił o coś, co jest właśnie na topie. I dostał jedną z książek Vedrany Rudan – Miłość od ostatniego wejrzenia. Ja tę książkę przeczytałam i byłam pod tak dużym wrażeniem, tak strasznie silne na mnie wywarła wrażenie, że uznałam, że muszę ją przetłumaczyć. Początkowo tłumaczyłam tylko dla męża, bo chciałam, żeby on razem ze mną mógł to przeżywać, ale kiedy książka była gotowa, to z pewnym smutkiem zauważyłam, że nie bardzo ma ochotę czytać. Podpowiedział mi natomiast, żebym zaczęła ją rozsyłać po wydawnictwach i szukać wydawcy, bo jego zdaniem tłumaczenie to zostało zrobione na tyle dobrze, że warto spróbować. Oczywiście wcale nie było tak, że pierwsze wydawnictwo, które dostało przekład, odpowiedziało pozytywnie. Wręcz przeciwnie, nie było zainteresowania. Natomiast, jakoś równolegle, napisałam do autorki z pytaniem, czy mogę w ogóle szukać kogoś, kto wyda tę książkę. Odpisała, że oczywiście i podpowiedziała mi, żebym wysłała to tłumaczenie do Drzewa Babel, ponieważ ono wydało jakiś rok wcześniej jej inną książkę, jej pierwszą książkę, i być może będzie zainteresowane drugą. I tak się też stało. Ja im tę książkę wysłałam, przeczytali, popatrzyli i zdecydowali się wydać. Nie jest to jeszcze koniec tej historii. Jej dalszy ciąg wiąże się z innym doświadczeniem – myślę, że istotnym dla osób, które zaczynają tłumaczyć – a mianowicie kontaktem z redaktorem. Ponieważ byłam początkującą tłumaczką i wydawnictwo wiedziało o tym (chyba się przyznałam od razu, że to jest mój debiut w tłumaczeniu), to oczywiście istniało ryzyko, że mogę to zrobić źle, że to tłumaczenie może być niewiele warte. Dlatego wydawnictwo zwróciło się do pewnej doświadczonej tłumaczki z prośbą, aby spojrzała na ten tekst okiem fachowca. Tłumaczka patrzyła na kwestię tłumaczenia inaczej niż ja, a w dodatku książka sama w sobie była bardzo nietypowa, ponieważ była pisana na takich naprawdę dużych emocjach, było mnóstwo przekleństw. To nie był tekst literacki w zasadzie, to był taki tekst wyrzucany z siebie przez kogoś, kto ma w sobie mnóstwo złości. I ja starałam się oddać to jak najwierniej, natomiast tłumaczka, która czytała ten tekst z ramienia wydawnictwa, podchodziła do książek w ten sposób, że jeżeli jest to książka, to musi być pisana językiem literackim. A język literacki, oczywiście w jej przekonaniu, nie mógł zawierać tych wszystkich przekleństw, które się tam pojawiły. W zasadzie chyba tekst jej zdaniem też nie był literacki. Ze względu na swoją formę i ze względu na swoją treść. Spotkałyśmy się i zaczęła mnie przekonywać, że powinnam ten tekst bardzo, bardzo wygładzić, pozbyć się tych przekleństw, zamienić pourywane wyrażenia i równoważniki w zdania tak, żeby to naprawdę miało taką okrągłą formę. I powiedziała wtedy takie zdanie, że tłumacz powinien bronić pisarza, czasem nawet przed nim samym. Ja jednak się z tym nie zgodziłam, nie dokonałam tych wszystkich poprawek i dzisiaj jestem z tego bardzo zadowolona. Cieszę się też, że wydawnictwo tak do tego podeszło, że pozwoliło mi zostawić ten tekst w pierwotnej formie, bo myślę, że wyrządzilibyśmy straszliwą szkodę książce, gdybyśmy ją w ten sposób potraktowali – w taki, jaki sugerowała tamta tłumaczka.

Z.K.: Czyli jednak kontakt z tym redaktorem otworzył Pani oczy na pewną samodzielność. Czy to jest właśnie porada, którą byłaby Pani skłonna skierować do młodych tłumaczy? Czy jednak na początku próbować trochę bardziej tradycyjnie? Jakich jeszcze rad mogłaby nam Pani udzielić, jeśli chodzi o kontakt z redaktorem?

M.D.-K.: Na pewno warto pamiętać o tym, że każdy redaktor będzie miał jakieś uwagi. I nie działają one na zasadzie złej oceny w szkole, bo myślę, że tak się je bardzo często odczuwa. To jest zresztą problem nie tylko tłumaczy, lecz także autorów. Autorzy też są przez redaktorów poprawiani. Więc poprawki na pewno będą. I trzeba się bardzo spokojnie zastanowić nad tym, czy one są słuszne, czy nie. Bo niekoniecznie one będą złe, niekoniecznie będą wbrew naszemu tekstowi. Mogą mu pomóc, ale trzeba każdą z nich tak naprawdę osobno obejrzeć i zastanowić się, czy ona tekstowi pomaga, czy nie pomaga. Starać się zrobić to bez emocji, a wiem, że jest to bardzo trudne. Ale emocje nam nie pomagają w tym momencie. Trzeba ochłonąć i na spokojnie przyjrzeć się każdej z tych poprawek. Oczywiście jest też tak, że redaktor redaktorowi nierówny. Jeżeli się pracuje z redaktorami, redaktorkami tak naprawdę, które mają mniejsze doświadczenie z literaturą, a większe z innymi tekstami, będą też mniej elastycznie podchodzić do tekstu literackiego. Fajnie, gdy się trafi na osobę, która ma wyczucie językowe, ma wyczucie literatury, ale nie zawsze jest to możliwe. Także to jest taki, powiedziałabym, delikatny grunt, cienki lód, po którym się stąpa i wymaga to od obu stron dużo dobrej woli, dużo cierpliwości i dużo opanowania. A już na pewno nie warto do tego podchodzić jak do kary, którą się otrzymuje.

E.M.: Którą z książek poleca Pani szczególnie? Chodzi o książki, które Pani tłumaczyła. Do jakiej jest Pani szczególnie przywiązana?

M.D.-K.: Prawda jest taka, że oczywiście sentyment mam do pierwszej, bo – tak, jak już powiedziałam – ona we mnie wywołała takie emocje, że… Sprawiła, że tą tłumaczką zostałam. Miłość od ostatniego wejrzenia. Ale wiem, że to jest trudny tekst, bardzo przygnębiający dla wielu osób. Także… jeżeli ktoś jest z natury radosnym człowiekiem, nie ma problemów, a szczególnie w związkach męsko-damskich, to myślę, że może tę książkę przeczytać. Jeżeli ktoś ma takie problemy i gorszy okres w życiu – może niekoniecznie. Po co się bardziej dołować. Ta książka na pewno robi bardzo duże wrażenie na czytelnikach, a miałam także okazję sprawdzić, że również na osobach, które widziały w teatrze sztukę na jej podstawie. Byłam na premierze i wrażenie było niesamowite. Patrzyłam na ludzi wokół siebie i widziałam, że oni to naprawdę przeżywają i że ten tekst… I właśnie to jest też jeden z powodów, dla których ja się cieszę, że tego tekstu wtedy nie wygładziłam. Że on wygładzony nie zrobiłby takiego wrażenia, jakie robi. Także tamtą książkę w jakiś sposób zawsze będę polecać. Ale też właśnie Syna, którego pokazywałam przed chwileczką. Słyszałam, że panie czytały. Mnie się ta książka bardzo spodobała, to jest krótka powieść, ale byłam zaskoczona tym, jak pełna historii. Historii różnych ludzi, prawda? Takich historii wcale nie pobieżnie opowiedzianych, tylko takich, które jakoś wnikają w życie bohaterów i sprawiają, że tym życiem się przejmujemy. To chyba na mnie zrobiło największe wrażenie w tej książce i myślę, że warto ją przeczytać również z tego względu na to, że jest to autor czarnogórski, czyli autor literatury chyba u nas w ogóle nieznanej. Myślę, że także studenci, jeżeli się nie specjalizują akurat w tym, też tej literatury nie znają.

Z.K.: Chciałam trochę nawiązać właśnie do Syna. Zdaję sobie sprawę, że proces tłumaczenia jest różny w zależności od książki, ale jestem ciekawa, czy mogłaby nas Pani przeprowadzić przez proces tłumaczenia takiego tekstu, jakim jest powieść, chociażby na przykładzie Syna.

M.D.-K.: Cały proces, o czym już mówiłam, warto zacząć od przeczytania całości. To pozwala nam się zorientować nie tylko w samej treści, lecz także na przykład w języku, jakiego używa autor. Ważne wszak jest, żeby język zawsze dopasować do postaci, które się pojawiają. Czy to jest postać narratora, czy różnych bohaterów. Ja osobiście jestem zwolenniczką tego, żeby język był odpowiedni, tak, żeby w ustach każdego z bohaterów to nie był taki sam język, tak samo okrągły i tak samo piękny, bo oni są różni. Zawsze, kiedy tłumaczę, staram się wyobrazić sobie tych wszystkich ludzi. Kim są, jakie mają wykształcenie, z jakiego środowiska pochodzą, w jakim są stanie psychicznym, emocjonalnym, a w związku z tym – jakich będą słów używać. Nawet ta sama osoba może w jednej sytuacji mówić trochę inaczej niż w drugiej, prawda? Jest to zależne od tego, jak się czuje, więc to też staram się uwzględnić. A łatwiej nam będzie, jeżeli będziemy znać książkę w całości zanim siądziemy do tłumaczenia.

Z.K.: Właśnie to mnie ciekawiło, jak Pani zaczyna. Czy później daje Pani to komuś do konsultacji, oprócz oczywiście wymaganych osób takich, jak redaktor czy korektor?

M.D.-K. Nie, tak naprawdę nie mam na to czasu, bo tekst jest w zasadzie gotowy, gdy go oddaję, ale na pewno sama go jeszcze czytam. Po to, żeby na przykład uniknąć jakichś kalek, które zupełnie nieświadomie robimy, tłumacząc. Kiedy za długo siedzę nad tekstem, powiedzmy po iluś godzinach takiej ciągłej pracy, zdarza mi się, że zaczynam używać konstrukcji, które nie są polskimi konstrukcjami, po prostu kopiuję konstrukcję oryginalne. Po zakończeniu fragmentu czy całej pracy na pewno trzeba ją przeczytać po to, żeby takie rzeczy skorygować, ale, jak już powiedziałam, nie daję tego do przeczytania nikomu, bo obawiam się, że to by po prostu za długo trwało. Nie mogę nikogo zmusić, żeby usiadł i przeczytał książkę dla mnie w jakimś krótkim czasie. Od tego zresztą jest redaktor, to jest jego rola. I już mówiłam, że różnie ta współpraca może się układać, ale myślę, że warto jednak zaufać, że będzie dobrze.

E.M.: Chciałabym podrążyć jeszcze temat początków, bo chcę zapytać, co trzeba zrobić, żeby tę swoją pierwszą książkę przetłumaczyć i mam na myśli konkretnie studia językowe. Jak wiemy, jest Pani absolwentką Wydziału Polonistyki i ciekawi mnie, jak Pani widzi taką sytuację, kiedy ktoś chce tłumaczyć literaturę, ale nie studiuje języka. Czy myśli Pani, że jest taka możliwość? Co według Pani dają takie studia i czy myśli Pani, że mogłaby być w tym miejscu bez nich?

M.D.-K.: Studia na pewno nauczyły mnie języka, bo różnie się zdarza, są osoby, które przychodzą na studia, już ten język znając. Ja nie znałam ani słowa poza podstawowymi zwrotami, więc na studiach nauczyłam się języka. Studiowałam w czasie, kiedy nie było wymian, zagranicznych wyjazdów, możliwości, żeby część studiów odbyć w tym kraju, którego języka się uczyłam. Wtedy trwała wojna, więc mówię „w tym kraju”, bo nawet trudno mi powiedzieć, który to kraj. Była Jugosławia, a teraz wiadomo, że jest tych państw więcej. Ja nie miałam tej możliwości i pewnie byłoby mi ciężko zostać tłumaczem po samych tylko studiach. Ponieważ strasznie mi zależało, żeby mieć kontakt z językiem, pracowałam przez kilka lat w firmie prowadzonej tutaj przez ludzi stamtąd. Było tam kilku Serbów, kilku Chorwatów, prowadzili razem firmę. Nie znali w ogóle polskiego, więc pracowałam u nich jako tłumaczka i nauczyłam się wtedy bardzo dużo. Bo na studiach poznałam język, powiedzmy, właśnie ten ładny, ten literacki, a ci ludzie byli niezbyt wykształceni, używali zupełnie innego języka. Nauczyłam się przy nich mnóstwo. W ogóle się nie spodziewałam, że tak niewiele po studiach wiem, chociaż mówiłam wówczas całkiem dobrze, całkiem dobrze rozumiałam, natomiast pracując wtedy w tej firmie jako tłumacz, zyskałam dodatkowo, to było bardzo dużo. Czy można odwrotnie: bez studiów, tylko pracując, tylko znając język? Myślę, że tak. Natomiast na pewno warto. Warunkiem koniecznym jest dobra, bardzo dobra znajomość własnego języka. Żeby to nasze tłumaczenie wyglądało przyzwoicie, musimy dobrze posługiwać się językiem polskim. W tym przypadku studia też nie są żadnym warunkiem, ważna jest ta znajomość wyniesiona skądś wcześniej, zdobyta w ciągu życia, z książek, jeżeli się ma oczywiście jakieś zaplecze w domu, to i z domu. Także ani studia nie są warunkiem koniecznym, bez nich też można, ani nie jest tak, że studia są gwarantem, że się uda.

Z.K.: Czy miała Pani jakieś doświadczenia z tłumaczeniem symultanicznym bądź konsekutywnym? Czy sądzi Pani, że możliwe jest bycie tłumaczem zarówno ustnym, jak i pisemnym, czy wymaga to zbyt różnych kompetencji?

M.D.-K.: Myślę, że jest to oczywiście możliwe, chociaż zgadza się – wymaga różnych kompetencji i nie każdy je ma. Praca tłumacza literatury jest pracą, którą się wykonuje tak naprawdę w samotności, w ciszy i w spokoju, co nie każdemu może odpowiadać, ale jeżeli już komuś odpowiada, to być może znowu nie odpowiada mu praca takiego tłumacza, który jest otoczony hałasem, musi szybko się orientować, przerzucać między różnymi językami. Także tutaj potrzebne są kompetencje różne, ale nie wykluczające się: można mieć jedno i drugie. A czy ja pracowałam? Zdarzało mi się uczestniczyć w rozmowach i wywiadach z Vedraną Rudan, która tutaj przyjeżdżała… Myślę, że dla mnie lepszym rozwiązaniem jest praca w samotności, aczkolwiek tamto z kolei daje takie spięcie, adrenalina skacze i jest to też ciekawe doświadczenie. Myślę, że na pewno warto spróbować, tylko wtedy można się przekonać, czy jest się do tego stworzonym, czy nie.

E.M.: Gdzie szukać zleceń? Wspomniała już Pani o tym, że jest Pani takim właśnie samotnym tłumaczem, ale wyobrażam sobie sytuację, że tłumaczyć można na zlecenie albo dopiero po zakontraktowaniu, po dogadaniu się, na przykład z wydawnictwem. Czy może Pani coś o tym opowiedzieć?

M.D.-K.: Tak, myślę, że w dużej mierze jest to praca, przynajmniej na początku, która wymaga wkładu własnego, czyli na przykład wyszukania autora, absolutnie nie kupowania praw autorskich, bo pojawia się też pytanie o to, czy powinnam kupić prawa autorskie i wtedy tłumaczyć, a potem szukać wydawcy – nie. Prawa autorskie kupuje wydawnictwo, to są dosyć duże pieniądze i nie warto inwestować z własnej kieszeni w coś takiego. Ważne, aby znaleźć autora, który nam się podoba, istotne jest też, żeby to był autor, którego chcemy przetłumaczyć, żeby to była książka, która nas jakoś pociąga. Przecież wiążemy się z nią na dobrych ileś tygodni albo nawet miesięcy. Więc trzeba to wziąć też pod uwagę, wybierając książkę. Jeżeli się już wybrało, warto się zorientować, czy nie została już wydana w Polsce albo czy nie jest właśnie w procesie tłumaczenia i wydawania. Można to zrobić, przeglądając na początku katalog Biblioteki Narodowej. Tam teoretycznie powinny znaleźć się wszystkie książki, jakie już wyszły w Polsce. Jeżeli tej książki tam nie ma, to znaczy, że prawie na pewno można się za nią brać, aczkolwiek jest jeszcze ta ewentualność, że jest w procesie. Wtedy warto skontaktować się z wydawcą tej książki i po prostu zapytać, czy prawa autorskie na Polskę są wolne. Jeżeli są, możemy usiąść i zacząć tłumaczyć. Oczywiście nie całą książkę. Chyba, że mamy dużo wolnego czasu i chcemy to zrobić dla siebie. Natomiast jeżeli chcemy stworzyć coś, co będzie podstawą do poszukiwań wydawcy, wystarczy nam jakiś nieduży fragment książki, kilka stron. Myślę, że może nie warto wybierać pierwszych stron, tylko przeczytać książkę, zobaczyć, co w niej jest najfajniejszego, reprezentatywnego dla całości i ten fragment przetłumaczyć, a potem go rozsyłać po wydawnictwach, nie przejmując się odmową, bo ona na pewno będzie. To nie jest tak, że pierwsze wydawnictwo od razu chwyci książkę i powie: „Super, ja to biorę”, tylko proces może naprawdę potrwać. Więc się nie zniechęcać, wysyłać, czekać na odpowiedzi, a nuż się w końcu uda. Mówię „a nuż”, bo nie mogę zagwarantować, że uda się na pewno.

Z.K.: Jak wydawnictwa reagują na nowych, zupełnie nieznanych w Polsce autorów? Jak się Pani udaje sprzedać, zareklamować wydawnictwu danego autora?

M.D.-K.: Przyznam się, że jestem w dosyć dobrej sytuacji, przynajmniej dotąd byłam. Tłumaczyłam dotychczas głównie książki Vedrany Rudan, jedną po drugiej, w odstępach, powiedzmy, kilkuletnich, wydawało to wydawnictwo Drzewo Babel, które opublikowało pierwszą książkę. I im było łatwiej zwrócić się z tym do mnie, i mnie było oczywiście łatwiej poczekać aż pojawi się kolejna książka się do tłumaczenia. Także nie jestem zbyt aktywna na tym polu, zwłaszcza że zajmuję się jeszcze różnymi innymi rzeczami. Ale myślę, że to nie jest odosobniony przypadek, że po pierwszej książce kolejną tego autora czy kolejną w tym wydawnictwie już nam zaproponują. Jeżeli oczywiście ta pierwsza im się spodoba. Ale wiem też, że w zasadzie zawsze pierwszy ruch, pierwszy krok wykonać musi tłumacz. Im bardziej my jesteśmy aktywni, tym większą mamy szansę na większą ilość pracy w tym zawodzie. To nie jest na pewno zawód, w którym można usiąść i czekać, jeżeli chce się nim zajmować intensywnie, a nie tylko od czasu do czasu. Jeżeli chcemy być tłumaczem, który ma tych zleceń sporo, to my musimy wykazywać jak najwięcej inicjatywy. Ale pytanie brzmiało, jak wydawnictwa reagują na nowe osoby, prawda? Na pewno warto samemu zebrać informacje o danym autorze, o jego poczytności, popularności w jego kraju i w innych, gdzie też został przetłumaczony. To jest zawsze taki twardy konkret, którym się można posłużyć. Oczywiście fragment, który tłumaczymy też jest jakąś reklamą autora. Wiadomo, że to jest już kwestia upodobań – albo się komuś spodoba, albo nie spodoba, natomiast te dane o wysokości sprzedaży książek to są już takie twarde dane, które coś mogą powiedzieć. Wydawnictwa, wiadomo, to przedsiębiorstwa, muszą zarabiać, w związku z tym patrzą też pod tym kątem: jakie może im to przynieść zyski? Czy w najgorszym razie na tym nie stracą po prostu? Dlatego takie dane warto zgromadzić. Co jeszcze można zrobić? Szczerze mówiąc, przychodzi mi do głowy, aby poczytać, poszukać informacji o reakcjach na tę książkę wydaną już gdzie indziej. Mogą to być nie tylko sprzedane egzemplarze, ale też na przykład liczba przedstawień, które na tej podstawie zostały stworzone, ekranizacji, które są bardzo dobrą rekomendacją. Także takie informacje należy zbierać i przedstawiać wydawnictwu, żeby książkę w jakiś sposób zarekomendować.

Z.K.: Czy wraca Pani do książek, które przetłumaczyła po jakimś czasie? Czy czytanie tych samych fragmentów wielokrotnie się nie nudzi? Oraz czy stresuje się Pani zanim zacznie tłumaczyć, zastanawiając się, czy to tłumaczenie będzie dobrze przyjęte?

M.D.-K.: Nie, ja się nie stresuję zanim zacznę tłumaczyć, ja się stresuję jak już zostanie to tłumaczenie zrobione, jak jest gotowe, jak muszę je przekazać dalej. Wtedy rzeczywiście się stresuję. Powiedzmy, że jakoś tam się stresuję w trakcie. To może nie jest bardzo silny stres, ale poczucie, że nie umiem się pozbyć myśli, że zawsze jest ktoś, kto usiądzie z tym moim tłumaczeniem i z oryginałem, po czym zdanie po zdaniu będzie to sprawdzał i porównywał. To jest oczywiście absurdalna wizja, bo nie sądzę, żeby komuś się chciało takie rzeczy robić, chyba że w ramach właśnie studiów chociażby. Natomiast ja mam gdzieś w głowie wizję osoby, która to robi i to mnie troszeczkę stresuje, ale też dzięki temu myślę, że dosyć się do tego przykładam. Szukam, czasem dosyć długo szukam jakiegoś rozwiązania, żeby ono było adekwatne... Muszę powiedzieć, że to jest taki stróż, który pilnuje, żebym ja to zrobiła dokładnie. Mój stres i to moje wyobrażenie. Oczywiście potem jest tak, że książka trafia w ręce redaktora i – jak już opowiadałam – też to różnie wygląda. Potem są czytelnicy. Uczciwie powiem, że nie zdażyło mi się, żeby jakiś czytelnik rozmawiał ze mną wprost o moim tłumaczeniu, o jego niuansach. Raczej miałam okazję usłyszeć ogólne wrażenia, niedotyczące właśnie tych poszczególnych rozwiązań, nad którymi ja tak ciężko pracuję i o które się boję, że zostaną kiedyś zweryfikowane. Czy ja wracam? Te powroty są dla mnie trudne. Bo jeżeli patrzę na jakieś tłumaczenie po czasie, zawsze bym w nim coś poprawiła. Zawsze mam takie wrażenie, że to można było zrobić lepiej, inaczej i w zasadzie nie rozumiem, dlaczego tego nie zrobiłam. Na pewno niektórzy tu obecni znają taką niechęć do oglądania samego siebie na filmie czy słuchania nagrań własnego głosu – to jest podobne odczucie. Troszkę jest w tym niepokoju, troszkę może jakiegoś zażenowania, dlatego ja tych powrotów się boję, chociaż muszę też przyznać, że z czasem, wraz z nabieraniem doświadczenia, jest łatwiej. Te pierwsze książki, pierwsze teksty na pewno były dla mnie najtrudniejsze. Powroty, to sprawdzanie, to zaglądanie, czy dobrze mi to wyszło. Teraz myślę, że mam troszkę większy dystans do tego.

E.M. Czy uważa Pani, że da się pogodzić pracę tłumacza literatury z inną pracą, na etat? Czy pośród takich ewentualnych tłumaczy literatury weekendowych, wakacyjnych, po godzinach spotkała Pani jakichś dobrych tłumaczy? Czy jest to możliwe? Czy jednak ta praca w Pani odczuciu wymaga, aby oddać jej się w pełni?

M.D.-K.: Jak już mówiłam, troszkę się do tego spotkania przygotowywałam, więc zerknęłam, co piszą chociażby na stronie Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Moje doświadczenie jest zgodne z tym, co tam przeczytałam – w zasadzie bardzo trudno jest być tylko tłumaczem. Pracować w pełnym wymiarze nad tłumaczeniami i mieć przekonanie, że ma się ciągłość w pracy. Oczywiście, jak już jest zlecenie, to można mu się poświęcić w całości i pracować po 10, 12 godzin dziennie. Natomiast nie można liczyć na to, że jak tylko to zadanie skończymy, pojawi się następne. Być może do następnego minie naprawdę sporo czasu. Może to będzie kilka miesięcy, może to będzie rok, zależy od tego, jak bardzo my się angażujemy w to wszystko. Zależy też w dużej mierze od języka, jakim się zajmujemy. W przypadku naszych języków myślę, że to jest troszkę trudniejsze niż w przypadku tych bardziej popularnych. Także trudno jest być tłumaczem literatury na pełnym etacie. To w zasadzie za każdym razem wiąże się z wykonywaniem jakiejś innej pracy. I myślę, że jeżeli ta inna praca jest pracą na etacie, ale daje nam jeszcze odrobinę wolnego czasu, to ten wolny czas możemy przeznaczyć właśnie na tłumaczenie. I wtedy po parę godzin dziennie, siadając sobie popołudniu czy wieczorem, jesteśmy w stanie to wykonywać.

Z.K.: Jedną z chyba najczęstszych kwestii podejmowanych przez członków Koła było bardzo prozaiczne pytanie, a mianowicie – jakich zarobków można się spodziewać?

M.D.-K.: Spodziewałam się, że to pytanie padnie, bo istotne jest bardzo. To nie są wielkie pieniądze. Arkusz wydawniczy to taka miara, którą się stosuje właśnie przy tłumaczeniach, 40 000 znaków ze spacjami, za taki arkusz możemy dostać, powiedzmy, 700-1000 złotych. Zależy od tego, z jakim wydawnictwem nawiązaliśmy współpracę. Oczywiście nasze kompetencje też są istotne, nie możemy się spodziewać jako początkujący tłumacze, że od razu dostaniemy najwyższą stawkę, trzeba być realistą. Na pewno nie są to takie pieniądze, które nas powalą. Powiedzmy, że pracując przez 4 tygodnie i dostając porządniejszą stawkę rzędu tysiąca złotych, zarobimy 4 tysiące w 4 tygodnie, to może nie jest najgorzej. Ale nie jest też świetnie, biorąc pod uwagę to, że na przykład po dwóch miesiącach ta praca się skończy. Dlatego też, chcąc zostać tłumaczem, warto myśleć o jakimś innym źródle zarobkowania. Nie stawiać wszystkiego na tę jedną kartę. Ale – może to nie jest pociecha, ale dla mnie bardzo silny argument za tym, żeby jednak być tłumaczem – ta praca jest niesamowicie przyjemna. Jeżeli ktoś z was tutaj czuje, że ma jakiś pociąg do tego, to naprawdę warto, to daje dużo satysfakcji, dużo przyjemności i, jak już mówiłam, czas płynie w zasadzie niepostrzeżenie, kiedy się przy tym siedzi. Jest to praca, jeden być może z niewielu zawodów, który daje stuprocentową, albo prawie stuprocentową, satysfakcję.

E.M.: To może zostańmy chwilę przy tych technicznych aspektach – jak zaplanować swoją pracę? Wiadomo, że jest to dość indywidualna kwestia, ale czy na przykład ustawia sobie Pani jakiś limit dzienny albo ustala techniczne kwestie dotyczące samoorganizacji? Podejrzewam, że to jest trudne, kiedy nie ma się narzuconych godzin pracy.

M.D.-K. Ja sobie nie ustawiam limitów. Nie ustawiam sobie też minimum, chyba że mam bardziej napięty czas. Miałam taką sytuację w zeszłym roku, że musiałam dosyć szybko przetłumaczyć książkę, ponieważ musiała być wydana w odpowiednim momencie. Czasu było naprawdę niewiele, więc wtedy rzeczywiście po prostu podzieliłam ją tak czysto matematycznie: popatrzyłam, ile jest stron i powiedziałam sobie: codziennie muszę zrobić tyle a tyle stron, żeby nie wiem co, bo jeżeli nie zrobię któregoś dnia tylu stron, to następnego będę musiała zrobić więcej. I w ten sposób można sobie z tym radzić. Natomiast ja rzeczywiście tego nie robię, bo nie mam noża na gardle, ale też dlatego, że są takie dni, kiedy rzeczywiście idzie to gładko, wtedy można zrobić więcej, są też takie, kiedy idzie jak po grudzie i myślę, że jak nie ma tej konieczności już takiej bardzo silnej, to też nie ma sensu się do tego zmuszać za bardzo, żeby sobie tej pracy nie zohydzić, żeby następnego dnia nie myśleć ze wstrętem o tym, że znowu trzeba do niej usiąść. Więc czasem warto sobie odpuścić, tym bardziej, że to też się wiąże z tą niemocą, o której była mowa na początku, niemocą twórczą. Na niemoc twórczą czasem bardzo, bardzo dobrym sposobem jest po prostu wstanie od stołu, zrobienie czegoś zupełnie innego, zajęcie się czymś zupełnie innym, a tam gdzieś w głowie wszystko i tak pracuje. Ja na przykład wyjmuję naczynia ze zmywarki, chowam naczynia do zmywarki, a w tym czasie słowa, których mi brakowało, skądś mi przypływają. Odrywam się wtedy od tych garnków, biegnę do stołu, siadam, dopisuję sobie to zdanie, którego nie byłam w stanie zrobić i tak to idzie. Także najróżniejsze sytuacje się zdarzają i czasem naprawdę nie warto się zmuszać do czegoś, tylko warto sobie dać troszeczkę luzu.

Z.K.: Jakie cechy ma dobry tłumacz? Czy powinien mieć jakieś specjalne predyspozycje?

M.D.-K.: O jednej rzeczy już na pewno wspomniałam, czyli dobrej znajomości języka, własnego języka i wyczuciu języka – to są rzeczy nieodzowne. Na pewno to, o czym też już mowa była, a mianowicie upodobanie do pracy w samotności. Jeżeli ktoś do pracy potrzebuje cały czas osób, które go stymulują z boku, to będzie mu ciężko. Natomiast jeżeli ktoś lubi spokojną pracę w samotności, to jest ta cecha, która sprawi, że będzie mu łatwiej. Dokładność. Tego nie można robić po łebkach. Trzeba się na pewno przyłożyć, czasem szukać po prostu słów. We własnej głowie, w słownikach, czasem oczywiście potrzebujemy synonimów. A propos warsztatu. Mam słownik, ale jednojęzyczny, nie używam polsko-chorwackiego, polsko-serbskiego czy polsko-czarnogórskiego, tym bardziej, że nie ma ich za wiele. Używam słowników jednojęzycznych, bo jest po prostu łatwiej, ale też używam bardzo dużo internetu. Na przykład szukam kontekstów, w jakich dane słowo występuje na stronach serbskich czy chorwackich. Jeszcze w czasie studiów, kiedy pisałam pracę magisterską, wypracowałam taki sposób, ponieważ zależało mi na tym, żeby opisywać żywy język. Właśnie wtedy zwróciłam uwagę na internet – tam mamy do czynienia z żywym językiem, bo kiedy szukamy języka w książkach, zawsze to jest język tych literatów, czyli tych ludzi, którzy już troszkę bardziej świadomie z językiem pracują. A kiedy chcę żywego języka, co cały czas jest mi potrzebne w tłumaczeniu, potrzebuję złapać kontekst. Dobrze zrozumieć znaczenie tego słowa przez kontekst. Wtedy sięgam do tych źródeł internetowych, gdzie zupełnie zwykli ludzie piszą tak, jak to rozumieją. I dla mnie to jest duża pomoc. Na pewno potrzebna jest więc także skłonność do takiego grzebania w internecie, w słownikach. Dokładność, właśnie taka, co jest ważne, chęć, żeby się cały czas uczyć. To jest w ogóle zawód, który daje możliwość uczenia się zupełnie czasem dziwnych rzeczy. Bo każda książka jest o czymś innym, pojawiają się tam różne dziedziny życia, więc tłumaczenie daje możliwość jakby poznawania tych dziedzin, a wręcz narzuca taką konieczność, żeby troszkę się z nimi zapoznać. I trzeba mieć w sobie chęć, żeby to robić. Myślę, że to są najważniejsze rzeczy z tych, które przychodzą mi do głowy.

E.M.: Czy w czasie, kiedy nie tłumaczy Pani konkretnej książki, wykonuje Pani ćwiczenia, chociażby językowe? Czy w Pani przypadku ma to jakiś sens, czy stosuje Pani jakiegoś rodzaju trening?

M.D.-K.: Myślę, że takim treningiem jest po prostu czytanie. Czytanie książek, tych oryginalnych. Słuchanie radia czy oglądanie telewizji, żeby mieć z językiem jak najwięcej kontaktu. Bo prawda jest taka, że jak się już nie jest na studiach, nie uczęszcza się regularnie na lektoraty i nie ma się w domu możliwości, żeby używać języka, to jego znajomość troszeczkę słabnie, wówczas nie jest to już taka bardzo żywa znajomość, możliwość szybkiego zareagowania na coś. I w przypadku tłumaczy ustnych to na pewno jest duże zagrożenie, myślę, że oni rzeczywiście muszą cały czas trenować. Natomiast w przypadku tłumacza literackiego dużo ważniejsza jest bierna znajomość języka i tutaj słuchanie czy czytanie są wystarczające. Gdybym była ustnym tłumaczem, na pewno musiałabym szukać okazji, żeby rozmawiać cały czas, jak się to robi właśnie w czasie studiów, podczas lektoratów.

Z.K.: Czy wydawnictwa dają się przekonać do pracy z literaturą bardziej zamierzchłą, czy też promuje się tylko to, co nowe, skandaliczne albo napisane przez znanego autora?

M.D.K.: Obawiam się, że to nie jest coś, co interesuje wydawnictwa. Być może są jakieś niszowe, które rzeczywiście by się tym zajęły, natomiast jeżeli nie jest to znany autor, którego pewnych dzieł nie przetłumaczono dotąd na język polski albo dostępne tłumaczenia są troszeczkę nieświeże, ponieważ powstały dawno, może być trudno kogoś do tego przekonać. A nawet bardzo trudno. Co więcej, rozmawiamy w ramach wspomnianego na początku projektu organizowanego przez Kreatywną Europę. Jest to program Unii Europejskiej, którego celem jest stworzenie wspólnej, europejskiej marki. Jak poszczególne państwa czy poszczególne narody mają swoje literatury, tak tutaj chodzi o stworzenie jednej literatury, wypromowanie na świecie literatury europejskiej. W ramach tego rodzaju działań przyznawane są nagrody literackie i dofinansowywane są różne projekty związane z tłumaczeniami. Ale zawsze jest ten warunek, że to ma być to, co jest współczesne. I myślę, że to jest kwestia istotna nie tylko dla decydentów unijnych, lecz także wydawców – żeby to jednak było współczesne, że to jednak budzi największe zainteresowanie wśród czytelników.

E.M.: W którym języku Pani więcej czyta? Podejrzewam, że chodzi o to, czy otacza się Pani na tyle tym językiem obcym, że na przykład właśnie on przeważa.

M.D.-K.: To chyba zależy od okresu. Pamiętam, że miałam taki czas, gdy czytałam głównie książki chorwackie. Jak mówiłam, miałam znajomego, który jeździł tam regularnie, więc po prostu prosiłam go za każdym razem, żeby mi przywiózł jakąś książkę i wtedy w moim życiu przeważały książki chorwackie. W tej chwili na pewno tak nie jest. Muszę też powiedzieć, że do czasu tłumaczenia tej ostatniej książki, czyli Syna, nie miałam do czynienia z literaturą czarnogórską. Więc tu jakby jest odwrotność – nie najwięcej, tylko najmniej tych książek. Mimo że tłumaczyłam książkę autora czarnogórskiego, w zasadzie tej literatury nie znam i nie czytywałam. 

Z.K.: Czy pamięta Pani takie słowa lub frazy chorwackie, czarnogórskie, serbskie, które sprawiły Pani najwięcej kłopotu? Czyli słowa właśnie nieprzetłumaczalne.

M.D.-K.: Nie wiem, czy je pamiętam. Na pewno jest wiele takich słów, które – jak mam wrażenie – lepiej oddają istotę rzeczy w języku chorwackim niż ich polskie odpowiedniki. Ale boję się, że w tej chwili nie przytoczę żadnego. Tym, co mi na pewno sprawiało (i sprawia do tej pory) kłopot są przekleństwa, co może śmiesznie brzmi, bo to w zasadzie rzecz, o której się mówi od samego początku, od pierwszego roku studiów. Nie dlatego, że sama nie przeklinam, tylko dlatego, że nigdy do końca nie wiem, jaki ciężar ma dane przekleństwo. Bardzo, bardzo dokładnie sprawdzam, na przykład w słownikach, czy to jest bardzo wulgarne, czy bardziej potoczne powiedzenie, czy funkcjonuje bardziej na zasadzie przecinka, czy jest używane w celu wyrażenia bardzo silnych emocji. Serbowie, Chorwaci używają sporo wulgaryzmów. I zawsze mam silne poczucie, że muszę dokładnie wiedzieć, jaki jest kaliber danego przekleństwa, żeby nie popełnić błędu.

E.M.: Czy ma Pani doświadczenie w zakresie tłumaczenia tekstów z języka polskiego na język chorwacki, serbski lub czarnogórski? Jeśli tak, z jakimi trudnościami się Pani spotkała i czy było to bardziej problematyczne?

M.D.-K.: Nigdy nie tłumaczyłam tekstu literackiego w tę stronę, bo uważam, że znajomość języka docelowego jest bardzo ważna. Myślę, że musiałabym dużo więcej czasu spędzić w Chorwacji, czy Serbii, gdzieś tam na miejscu, i dużo lepiej wniknąć w język, żeby móc sobie pozwolić na zrobienie tłumaczenia w tamtą stronę. Także literackiego tekstu na pewno nie tłumaczyłam i myślę, że nie przetłumaczę nigdy. Natomiast zdarzało mi się tłumaczyć jakieś krótsze teksty, bardziej pomocnicze. Ktoś napisał po polsku artykuł o tamtejszej autorce, a ja go przetłumaczyłam, żeby mogła się dowiedzieć, co o niej napisano. Takie rzeczy robiłam, rzeczywiście. Co sprawia problem? Oczywiście różnego rodzaju związki, jakieś idiomy, które są nieprzetłumaczalne albo mają swój odpowiednik, ale ja na przykład go nie znam. Wtedy oczywiście robię to opisowo, ale mam poczucie, że można by było zrobić lepiej. Myślę, że to jest największa trudność, jeżeli chodzi o tłumaczenie w tamtą stronę, ale, jak powiedziałam, nie odważyłabym się zrobić tego bardziej profesjonalnie i dla większego grona odbiorców niż tylko jedna zainteresowana autorka.

Z.K.: Powieść Syn jest niesamowicie ciekawa i wspomniała już Pani, że ma Pani do niej duży sentyment. Może kilka słów zachęty dla wszystkich – dlaczego warto?

M.D-K.: Dlaczego warto? Po pierwsze ze względów czysto poznawczych, aby sprawdzić, co pisze człowiek żyjący gdzieś tam w Czarnogórze, która nie jest ani dużym krajem, ani krajem bardzo nam znanym. Może się mylę, ale mam przekonanie, że dla takiego przeciętnego, a nawet mniej przeciętnego, Polaka Czarnogóra – poza tym, że ma morze i jakieś tam fajne budowle czy ładne widoki – nie jest specjalnie pociągająca, ciekawa. W ogóle mam też doświadczenie, że tamte rejony są dla Polaków interesujące głównie ze względów turystycznych. Ci, którzy tam wyjeżdżają turystycznie niespecjalnie mają potrzebę, chęć, żeby dowiadywać się więcej o kulturze danego kraju, poza taką sztampą turystyczną. Więc pierwsza motywacja powinna być poznawcza – czy człowiek, który tam żyje, tam się urodził, tam mieszka jest w jakikolwiek sposób nam bliski? Czy jego doświadczenia, przeżycia możemy utożsamić i porównać z naszymi? Czy gdybyśmy go spotkali, to byłby bardziej do nas podobny czy bardziej do nas niepodobny? Jest to aspekt będący zarówno tym, co mnie się wydaje interesujące, jak i celem tego projektu, który realizujemy – przybliżenie Polakom Czarnogórców, z ich sposobem myślenia, z ich problemami, z ich doświadczeniami, poglądami. Przybliżenie po prostu ich jako ludzi. Więc czytanie tej książki na pewno daje taką możliwość. Dla mnie, ponieważ ja byłam kiedyś w mieście, które jest bohaterem książki, była ona bliska również przez to. Jeżeli ktoś był w Ulcinju, to myślę, że może się poczuć podobnie jak ja, że czytając ma się troszkę wrażenie, że się tam jest, że się idzie tymi ulicami, bo książka jest powieścią drogi w tym bardzo malutkim wymiarze. I to było dla mnie osobiście czymś przyjemnym. Znalazłam się nagle na południu, w ciepłym, wręcz gorącym, mieście z całą masą uliczek, zaułków, z taką troszkę egzotyką, którą tam wnosi inna religia, religia muzułmańska, więc to wszystko razem było podróżą, po prostu podróżą. Poza tym myślę, że to jest taka podróż, podróż w inne miejsce i podróż między ludzi, którzy są inni, troszkę egzotyczni, ale są też bardzo nam bliscy, przez swoje emocje, przez swoje odczucia, przez swoje życiorysy.

E.M.: Czy jest jakaś książka, na której przetłumaczeniu wyjątkowo Pani zależy, jeśli tak – jaka i czemu akurat ta?

M.D.-K.: Jest taka książka, o której od jakiegoś czasu myślę, tylko dopóki nie skończę tego, co w tej chwili robię, to oczywiście nie będę się za bardzo nią zajmować. Te narody, które wcześniej żyły w granicach Jugosławii mają w swoich literaturach bardzo, bardzo dużo wspomnień wojennych, ponieważ literaturę tę tworzą ludzie, którzy wojnę przeżyli. W związku z tym, przynajmniej dla mnie, jest to ciężka literatura, nie bardzo lubię o tym czytać, nie bardzo lubię za dużo się tym zajmować. Ale tamta książka jest inna. Mimo że dotyczy wojny, w zasadzie cała jej akcja toczy się w czasie wojny, to jest to wojna widziana z perspektywy dziecka. Ale nie dziecka, które zostało przez tę wojnę osaczone, ale dziecka, które ma tę wojnę gdzieś w tle. I głównymi bohaterami książki, oprócz dzieci, są ich zabawki. I taki sposób ujęcia i przedstawienia tematu wydaje mi się bardzo ciekawy, a jednocześnie autorka jest dowcipną osobą. Opowiada wszystko bardzo żywym i bardzo dowcipnym językiem. Właśnie ze względu na te cechy chciałabym tę książkę przetłumaczyć. Mam nadzieję, że mi się uda w końcu.

Yordanka Ilieva-Cygan: Czy Pani zdaniem tłumaczenia robione wspólnie na zajęciach w ramach lektoratów przynoszą korzyść, jeśli ktoś w przyszłości będzie chciał zająć się tłumaczeniem?

M.D.-K.: Moim zdaniem takie zajęcia są niezwykle ważne i im więcej, tym lepiej, o ile oczywiście studenci są tym zainteresowani. Mi samej było szkoda, że dopiero na piątym roku pojawiły się zajęcia z translatoryki. Jedynym minusem jest to, że nikt nie przygotowuje do spotkania z redaktorem, dla którego ważny jest cały wydźwięk książki, a dla tłumacza każde pojedyncze słowo często jest na wagę złota. Studenci powinni być gotowi na taką sytuację „zderzenia”, w której często będą musieli być gotowi, aby pójść na kompromis. Być może dobrym pomysłem byłyby właśnie takie spotkania z kimś z zewnątrz dla chętnych osób, żeby zobaczyć, jak to wygląda w praktyce. Wspólna praca nad tłumaczeniami podczas zajęć jest niezwykle ważna i bardzo rozwijająca.

Z.K.: Zastanawiam się, jakie rady dałaby Pani właśnie młodym, początkującym tłumaczom literatury.

M.D.-K.: Jakie rady? To, co jakoś najmocniej we mnie wybrzmiewa, to żeby się nie zrażać. Zacząć na pewno nie jest łatwo, ale naprawdę – nie zrażać się. Próbować i próbować jeszcze raz i jeszcze raz. Aż do skutku. A jeżeli nam nie poszło na przykład z jedną książką, to nie uznawać, że to dlatego, że nie potrafiliśmy tego zrobić i w ogóle jesteśmy do niczego jako tłumacze, tylko spróbować z inną. Może ta lepiej trafi w gusta polskich wydawców. Co warto? Dopóki się jest na studiach, na pewno warto korzystać, czerpać pełnymi garściami ze wszystkich możliwości, jakie są. Brać udział we wszystkim, co się przytrafi, wyjeżdżać gdzie tylko się da i naprawdę chłonąć język na wszystkie możliwe sposoby. Myślę, że to jest bardzo ważne i muszę powiedzieć, że jak słyszę o tym, jakie są teraz możliwości, to za każdym razem odczuwam żal, że ja jednak miałam dużo bardziej ograniczone opcje. Dlatego to jest na pewno moja rada numer jeden – korzystać z czego się da.

Korekta: Angelika Kosieradzka

_DSC8938-2.jpg

Marta Dobrowolska-Kierył

ukończyła Wydział Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Tłumaczy literaturę piękną, m.in. powieści Vedrany Rudan (Oby cię matka urodziła czy Miłość od ostatniego wejrzenia). Jest również autorką książek dla dzieci i współtwórczynią serii książek Magiczny ogród sztuki. Nakładem Wydawnictwa RM w 2020 roku w jej przekładzie ukazała się książka Syn Andreja Nikolaidisa, a na 2021 rok zaplanowane są kolejne dwie premiery tłumaczonych przez nią książek: Głowa pełna radości Ognjena Spahića oraz Całkiem skromne prezenty Ugljeszy Šajtinaca.

Previous
Previous

To, że jesteśmy ludźmi już jest połową sukcesu, da się tłumaczyć.

Next
Next

Manifest translatologiczny Stanisława Barańczaka (fragment)