Na tropie herbaty

Siedzę przy dużym oknie w ulubionej piekarni w Kutaisi, znajdującej się na rogu budynku, z którego widać ruchliwe uliczki oplatające serce miasta. Patrzę, jak ludzie próbują unikać zimowego, ulewnego deszczu, charakterystycznego dla subtropikalnej części regionu Imeretii, gdzie leży miasto. Leje już chyba pięćdziesiątą godzinę, bez przerwy. Strumienie szarej wody spływają z autobusów i rynien do czarnych, wielkich kałuż na ulicach. Tłumy uczniów z pobliskich szkół pojawiają się falami oraz wykupują chaczapuri. Rozczarowani turyści zamawiają kolejne ciasta i latte, głowiąc się, jak zrealizować plan podróży przy takim deszczu. A ja, no cóż, siedzę przy tym oknie, z filiżanką czarnej kawy, z komputerem, prawie jakbym była w jakimś biurze. Może nie przychodzę tu codziennie, ale na tyle często, że znają mnie już panie sprzedawczynie, baristki i właściciele. Jeszcze 5 lat temu nie spodziewałam się, że jakaś część mojego życia będzie związana właśnie z tym miastem, w którym – jak piszą niektórzy turyści na forach – „nic nie ma”. Po raz pierwszy odwiedziłam Kutaisi w 2019 roku, gdy byłam w środku swoich badań nad gruzińską herbatą. Ta prawie trzytygodniowa podróż była jakimś magicznym urywkiem lata. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdarzy mi się podobna przygoda, ale na pewno te wspomnienia pozostaną, dając płomyk radości w tych ulewnych, szarych momentach.

Fot. Marta Holc

Temat moich badań narodził się nagle, miałam robić zupełnie coś innego. Nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć, skąd wzięłam pomysł zbadania herbaty. Na początku lata, między pierwszym a drugim rokiem studiów licencjackich, zadzwoniłam do promotora. Zgodził się, ale uprzedził, że zostaję z częścią terenową sama. Cóż innego mogłam zrobić niż rozpisać w notatniku schemat działania i zacząć szukać lokalizacji. Istotę badań stanowiła różnica w wysokościach nad poziomem morza, na których znajdują się różne plantacje. Zainspirowana wyświechtaną piosenką Filipinek oraz zawartością sklepowych półek, na których sporadycznie znajdowałam opakowania gruzińskiej herbaty, stwierdziłam, że znajdowanie plantacji nie może być tak trudne. Przecież wystarczy pojechać po prostu do Batumi, do tych mitycznych herbacianych pól… Nic bardziej mylnego, jak się okazało! Batumi może mogło pochwalić się małymi plantacjami kiedyś, gdy było urokliwym miastem portowym, a nie tańszą wersją Abu Dhabi. Wraz z moim partnerem Giorgim desperacko zaczęliśmy analizować Google Maps i oznaczać duże połacie zieleni, które równie dobrze mogły być wszystkim innym, nie zaś herbacianą plantacją. 

Fot. Marta Holc

Pierwszy trop zaprowadził nas do Kobuleti, miasteczka obok Batumi. Miejscowy taksówkarz pokazał nam jedyną plantację, która się tam ostała. Poczekał na nas, bo sam był ciekawy, co najlepszego w tym miejscu wyrabiamy. Skacząc pomiędzy rzędami krzewów, wybierałam losowo dziesięć z nich – te, które wyglądały na zdrowe. Mierzyłam ich wysokość i zrywałam po jednym liściu z góry, środka i dołu rośliny. Gio w tym czasie składał papierowe kieszonki, chowałam do nich zebrane skarby. Wszystko działo się podczas ulewy, która co chwilę się zatrzymywała, aby wrócić ze zdwojoną siłą. Po pierwszej zakończonej akcji udaliśmy się rozklekotaną marszrutką do Ozurgeti. Żadne z nas nigdy tam nie było. Na skraju bazaru, w części, gdzie armia starszych pań rozłupywała przeróżne rodzaje orzechów znaleźliśmy jeden jedyny hostel. To łupanie było słychać w naszym pokoju tak, że czasami aż okna drżały. Lokalizując na mapie jakieś stare plantacje w pobliskim Anaseuli, udaliśmy się tam z rana, również marszrutką, ponownie w ulewnym deszczu. Bo widzicie, nadmorska część Gruzji wcale nie przypomina bułgarskiego wybrzeża, mimo że leży nad tym samym morzem. W regionie Guria, gdzie się wówczas znajdowaliśmy, było duszno, lało, a olbrzymia wilgotność powodowała, że wszystko, co mieliśmy ze sobą było wilgotne. Dotarliśmy do Anaseuli, wysiedliśmy na prowizorycznym rondzie pełnym błota, przed starym blokiem z wielkiej płyty i powalającą zielenią dookoła. Pod spróchniałymi deskami płotów, rozpadających się domów wszędzie walały się śmieci – butelki, torebki, opakowania po kwaśnym mleku… Nie mając absolutnie żadnego pojęcia, gdzie iść, wyruszyliśmy po prostu przed siebie i zapytaliśmy o drogę jedyną osobę, którą spotkaliśmy. Usłyszeliśmy mniej więcej te słowa: „A faktycznie były gdzieś plantacje! No kochani, musicie iść tam dalej, za to wzgórze, później w dół i tam będą”. Dopiero po 3 godzinach przedzierania się przez błoto, kłujące chaszcze i gigantyczne paprocie znaleźliśmy się wśród stada krów delektujących się… liśćmi herbaty. Cisza, jaką tam zastaliśmy była kojąca, a zarazem trochę smutna. Widać było, że ten olbrzymi (jak na skalę Gruzji) obszar kiedyś był herbacianym centrum. Teraz pozostały niezliczone rzędy przerośniętych krzewów, od czasu do czasu oskubywanych przez miejscowych. Po zebraniu materiału udało nam się znaleźć asfaltową drogę, dzięki której dotarliśmy z powrotem do wioski bez akupunktury zafundowanej przez różne dzikie krzaki. Okazało się, że obeszliśmy całe Anaseuli oraz jego okolice, a spotkaliśmy tylko jedną osobę. Na stacji benzynowej czekaliśmy na to, aby jakiś samochód się zatrzymał i „na stopa” zabrał nas z powrotem do Ozurgeti. Po kilkunastu minutach zdaliśmy sobie sprawę, że nikt nas nie chce, bo wyglądamy jak jacyś surwiwalowcy, którym ledwo udało się przeżyć zapadnięcie w błocie. W końcu zatrzymał się samochód. Byli to nasi znajomi, którzy przypadkowo przejeżdżali akurat przez tę miejscowość, akurat tą drogą na końcu dosłownie niczego. Magia. Śmiertelnie zmęczeni i okropnie brudni wróciliśmy do miasteczka, żeby zabrać rzeczy i wsiąść do przepełnionej marszrutki – zamiast 16 pasażerów było ich chyba 20.

Fot. Marta Holc

Siedziałam na drewnianym taborecie między rzędami ludzi, którzy nad głowami, pod siedzeniami trzymali wielkie pakunki. Przy każdym zakręcie zamykałam oczy, błagając, aby bagaże przytwierdzone sznurami do dachu i klapy bagażnika nie obróciły całego pojazdu. Po tym rollercoasterze dotarliśmy do Czokhatauri, miejscowości zdecydowanie mniejszej od (już i tak małego) Ozurgeti. Tutaj ponownie przywitało nas… ciężkie, prawie czarne błoto z przebijającym się między gęstymi, szarymi chmurami, piekącym słońcem. Miejscowi panowie, grający w backgammona na stacji benzynowej, powiedzieli, żebyśmy szli dalej drogą w górę aż znajdziemy bliżej nieokreśloną ścieżkę. Ponownie nie za bardzo wiedząc gdzie iść, zmierzaliśmy z mapą w ręku do dużej, zielonej plamy na środku wioski. Znów mogliśmy uraczyć się kąpielą błotną, procedurą polepszenia krążenia dzięki pokrzywom, akupunkturą krzewną i bliskimi spotkaniami trzeciego stopnia z kozami, świniami i owcami. Jedyne, co nas znów zadziwiło, to zupełny brak ludzi. Domów było bardzo mało, a niektóre pojawiały się w tak odległych i niedostępnych miejscach, że trudno mi było wyobrazić sobie, jak może wyglądać tam życie. Jak dzieci idą stamtąd do szkoły albo jak w razie potrzeby mogłaby tam dojechać pomoc. Po przejściu przez dwa wzgórza weszliśmy na piękną łąkę, na której końcu stał urokliwy, mały, drewniany domek. Zza ciemnych chmur wyszło piękne słońce. Przypominało to rustykalne, sielankowe krajobrazy, pełne beztroski i radości. Usłyszeliśmy za nami ciężkie sapanie. Zdziwieni obróciliśmy się i zobaczyliśmy starszego pana niosącego ciężkie, dziesięciolitrowe butle pełne wody pitnej. Pomogliśmy mu donieść je do domku, który okazał się jego, nadal myśląc nad tym, skąd się ten pan pojawił. Poczęstował nas szklanką wody i napełnił nasze bidony, przy okazji opowiadając nam, że złote (a raczej herbaciane) czasy Gruzji już dawno minęły. Tylko w tej miejscowości i jej okolicach było kilkadziesiąt hektarów plantacji, bo ukształtowanie terenu akurat tam było bardzo dobre dla hodowli. Liście zbierali jego dziadkowie, jego rodzice i on w młodości… Odpowiedział na niewypowiedziane przez nas pytanie, jakby wiedział, nad czym się zastanawiamy. Brzmiało to mniej więcej tak: „Pewnie się dziwicie, dlaczego mój dom jest po środku niczego. No widzicie, tu wszędzie była herbata i każda rodzina miała swoje pola dookoła. Tu wszystkie domy są tak rozpierzchnięte i podzielone zielenią, ale było o wiele więcej ścieżek, domów i ludzi. Kiedyś to była herbata, teraz są chaszcze. Te krzewy gdzieś tam są pod tym, ale nie doszukacie się, pewnie już większość zniknęła”. Powiedzieliśmy mu, jaki jest nasz cel i pokierował nas jeszcze inną drogą do miejsca, gdzie znajdowała się całkowicie zarośnięta plantacja, ale co ciekawe, odgrodzona. Kilka metrów od drewnianego płotu stał kolejny samotny dom. Pani, która w nim mieszkała chciała nas zaprosić na kawę, ale niestety musieliśmy odmówić, wiedząc, że musimy wrócić do cywilizacji zanim zajdzie słońce. Pozwoliła nam wejść na pole, mówiąc, że nikt już tej herbaty nie zbiera, bo kto normalny to wszystko będzie plewił. Gdy już wracaliśmy z tego miejsca, wszystkie zielone połacie, które zapewne były kiedyś plantacjami, spowiła gęsta mgła. Był to mistyczny widok, jakby historia wciąż żyła wraz z tymi biednymi krzakami, ale była przyduszana innymi, dominującymi roślinami. Zamyśleni dotarliśmy do miasteczka już po zmroku. Jakimś cudownym zrządzeniem losu ostatnia marszrutka do Kutaisi jeszcze nie odjechała, jakby na nas czekała…

Fot. Marta Holc

W hostelu mogliśmy w końcu odpocząć, porządnie się umyć i zacząć planować jeszcze trzy ostatnie destynacje. Rano udaliśmy się do stacji marszrutek i pytając się ludzi dookoła, dowiedzieliśmy się, że musimy dojechać do pobliskiego Gumati. Żadna marszrutka tam nie jechała, ale było kilka jadących do pobliskich wiosek. Szczęśliwie tym razem podróż była krótka. Aby dotrzeć do plantacji, musieliśmy przejść przez wielką tamę – elektrownię wodną, co oczywiście było nielegalne. Ale nie mieliśmy innego wyjścia. Podeszliśmy do budki, a siedzący w środku żołnierz patrzył na nas jak na kompletnych czubków i pozwolił nam przejść przez ogrodzenie. Spojrzał na nas oraz zapytał, czy my tak na serio, czy sobie żartujemy. Pokazaliśmy mu materiały, opowiedzieliśmy, co i jak i wierząc już, przepuścił nas przez całą tamę i elektrownię na drugą stronę. Po drodze pozrywał jabłka z ociężałych już od owoców drzewek i dał nam w ramach prowiantu na drogę. Ten wyjątkowo miły gest później umożliwił nam przetrwania silnej i długiej burzy, która nas zaskoczyła, gdy byliśmy na środku pola herbacianego. Na szczęście mogliśmy się schować w małym, zrujnowanym budynku, który chyba kiedyś był punktem skupu. Czekaliśmy ponad dwie godziny na koniec burzy i dzięki tym jabłkom uniknęliśmy samostrawienia. Ta plantacja należała chyba do jakiejś firmy, gdyż odgrodzenie było stosunkowo nowe, ale mijając domy ją poprzedzające, pytaliśmy miejscowych, czy możemy tam wejść i zebrać materiał. Wszyscy po drodze potakiwali i się zgadzali. Okropnie zmarznięci wróciliśmy do Kutaisi, żeby następnego dnia ponownie wyruszyć w podróż, tym razem na północ.

Po trzech kwadransach wspinania się zmęczoną życiem marszrutką, jej kierowca wysadził nas na środku drogi, wskazując, gdzie mamy iść, żeby znaleźć już ostatnią plantację. Ta ścieżka była najbardziej stroma, a palące słońce tym razem ani na chwilę nas nie opuściło. Mijaliśmy stada krów i owiec leniwie skubiących trawę malowniczych łąk, z których rozpościerał się widok na lekko złowrogi Kaukaz Północny. Dotarliśmy do końca ścieżki. Obok wejścia na plantację stał osamotniony, stary dom. Jego właściciele bardzo długo nam opowiadali, jakie trudności ich spotykają przez mieszkanie w tak odseparowanym miejscu. Pozwolili nam wejść na herbaciane pole i zebrać materiał, tłumacząc nam przy okazji problemy z zatrudnieniem lokalnych mieszkańców, nawet na tej plantacji, należącej do zagranicznej firmy. Ta plantacja była wyjątkowa – nachylenie stoku było pod tak dużym kątem, że mogłam oznaczyć jako dwa oddzielne punkty krzaki na najwyższym i najniższym miejscu pola. Po zebraniu ostatniego liścia usiedliśmy na szczycie plantacji, patrząc na nią. Była tak malutka w porównaniu do pozostałych, zapewne była to tylko część jej pierwotnej powierzchni, która w większości zarosła i zniknęła pod płaszczem zieleni…

Dzięki tym badaniom miałam możliwość poznać chociaż skrawek herbacianej Gruzji i dotrzeć do jej zapomnianych zakątków. Po tej magicznej podróży czekały mnie monotonna praca w laboratorium, długie godziny przygotowywania próbek oraz późniejsze analizy…


Korekta: Angelika Kosieradzka


Marta Krasimira Holc

Jestem biotechnolożką i studentką etnologii i antropologii IEiAK UW oraz fitoterapii. Od ponad 5 lat dzielę swoje życie oprócz dwóch rodzinnych stron, jakimi są Polska i Bułgaria, jeszcze z Gruzją. Organizuję Festiwal Kina Gruzińskiego Gamardżoba Kino. Interesuję się etnobiologią, szeroko rozumianą kulturą Bałkanów i Kaukazu oraz różnymi formami sportu.

Previous
Previous

Wiersz

Next
Next

proza poetycka