Small woman

Przybyciu Marii Günter towarzyszyło komiczne nieporozumienie, o którym warto opowiedzieć. Po pierwsze, śpieszę wytłumaczyć, że wszyscy czekaliśmy na nią ze zniecierpliwieniem, ja szczególnie. Może dlatego, że byłem najmłodszy, a moje libido – najsilniejsze. Chociaż przybyłem na Rodos z zamiarem poważnej pracy, szybko zdałem sobie sprawę, jak absurdalne były te plany i związane z nimi twórcze nadzieje. Latem nikt nie jedzie na Rodos do pracy, za wyjątkiem sezonowych gastarbeiterów i agentów światowych biur podróży. Cała atmosfera była taka – wilgotna, nasycona zapachami olejków do opalania, orchidei, fig, ouzo, dźwiękiem sirtaki… Mieszkańcy Zachodu cieszyli się: topili swoje niepotrzebne oszczędności zgromadzone zimą. Ja nie miałem żadnych oszczędności i czułem się trochę w tym raju jak sabotażysta. Ale chciało mi się poużywać życia. 

Nasze małe towarzystwo charakteryzowało się umiarkowaniem i dobrym gustem. Na początku byliśmy we troje: Asmus, Kate i ja. Asmus miał 73 lata – był powściągliwy i na swój sposób bardzo zabawny – Niemiec; artysta konceptualny, który stawiał pierwsze kroki w dramacie. Kate była starą panną, poetką i wegetarianką; mieszkała w Oksfordzie. Łączył ich niemal całkowity brak zainteresowania cielesnością. Oboje lubili dogłębnie omawiać swoje procesy twórcze. Pod tym względem byłem znacznie bardziej prymitywny, chociaż umiejętnie kryłem się za maską klasycznie wykształconego młodzieńca z dobrej rodziny.

Kwatera naszego sztabu mieściła się w budynku byłej Admiralicji Brytyjskiej, obecnym międzynarodowym centrum pisarzy, usytuowanym na północnym zboczu wzgórza Monte Smith. Było to odosobnione, wietrzne miejsce na końcu miasta, w którym zgiełk turystów ginął wśród przyboju fal. Ta część wyspy była znana z wiatrów: wiało dniem i nocą – gęsty, gorący wiatr o gorzko-słonym posmaku, który ścigał się z morzem do brzegu i nadmuchiwał moją koszulę jak balon. Lubiłem to; mogłem spędzać godziny, siedząc na tarasie ze szklanką ouzo z lodem, wpatrując się w przeciwległe wybrzeże Azji Mniejszej. Wieczorem cała kompania gromadziła się na brzegu tarasu, żeby kontemplować zachód słońca, który wyostrzał rysującą się w oddali sylwetkę wyspy Simi. Potem chodziliśmy do tawerny Paradiso, kilka przecznic od domu, gdzie zawsze serwowano świeżą rybę i nigdy nie było turystów. 

Ten piękny, łagodny rytm życia został nagle zakłócony wiadomością, że nasz zamknięty krąg ma się poszerzyć o jednego członka: osiemnastoletnią Polkę Marię Günter. Palec boży! Greczynka, która zajmowała się domem, z niewątpliwym wyczuciem dojrzałej i doświadczonej kobiety natychmiast odgadła kierunek moich myśli i nie przestawała mnie zaczepiać swoim słabym, acz funkcjonalnym angielskim: 

– Small woman! Eighteen years old! Ha-ha!

Small woman – big woman! Ta Greczynka była straszną dowcipnisią!

Nie ukrywam, że moje myśli były zabarwione pożądaniem. Jeśli ktoś twierdzi, że osiemnastoletnia Polka jest w stanie wzbudzić w nim inne myśli, nazwałbym go pospolitym kłamcą. Słońce, woda, dieta warzywna sprawiły, że poczułem się świetnie. Poza tym nie miałem dużej konkurencji. Moja wyobraźnia nie przestawała działać, szczególnie nocą, kiedy upał stawał się nie do wytrzymania. Robaki pożądania rosły w moim ciele. Kreśliłem wszelkiego rodzaju scenariusze erotyczne: wśród ruin Akropolu, w krzywych zaułkach starego miasta, w Parku Rycerskim, w porcie, na plaży, w morzu, na tarasie, na schodach, nawet w moim wąskim łóżku – to już banalna fabuła. Nie mogłem zmrużyć oczu. Mój pokój był zorientowany do wewnątrz i świeży oddech morza tu nie docierał. Okno wychodziło na zakurzone gałęzie drzewa figowego, w których żyły hordy gryzących owadów. Było duszno i nawet lekkie prześcieradło wydawało mi się wełnianym kocem. Leżałem w ciemności – nagi, napalony i spocony; czekałem na Marię Günter. 

I ona naprawdę przyjechała. 

Przybyła późno, lotem czarterowym z Warszawy. Tego samego wieczoru wybraliśmy się na długi spacer po starym mieście. Kate zabrała nas do jakiejś zapomnianej tawerny przy południowej bramie, gdzie nigdy nie było turystów. (Nienawidziliśmy miejsc dla turystów!) Szczerze mówiąc, nie było ku temu powodu. To była mała, brudna dziura pełna miejscowych pijaczków słuchających ogłuszającego greckiego folku i plujących na podłogę. Nie było ryb ani taramosałaty, nie było niczego, co sprawia, że chwilowo zapominasz o rachunku. Nie było nawet menu. Zmusiłem się do zjedzenia steku i wiecznej greckiej sałatki. Bez oliwek. Kate lubiła grecką muzykę. Próbowałem jej wyjaśnić, co myślę o pop-folku we wszystkich jego odmianach. Nie zrozumiała mnie. 

Kiedy wróciliśmy, w oknie pokoju widać było światło. Domyśliliśmy się, że przyjechała Polka. Rolety były opuszczone. Uznaliśmy, że jest zmęczona i nie powinniśmy jej niepokoić. Zostałem jednak jeszcze jakiś czas na tarasie z butelką zimnej retsiny. Mogło jej przyjść na myśl, żeby jednak pójść się przejść – w końcu młoda krew. Wypiłem część butelki, siedząc na balustradzie ze zwisającymi nogami i tendencyjnie romantycznym wyglądem, ale nikt nie wyszedł. Z pewnością była bardzo zmęczona. A co, jak się okaże jakąś brzydulą? Nie myślałem o tym. 

Rano wyglądałem swobodnie, ale stylowo, z talerzem winogron w jednej ręce, butelką niskokalorycznego mleka w drugiej i pudełkiem płatków otrębowych (Dr. Kellogga!) pod pachą. Rozciągnięta koszulka „Timberland”, szorty w kolorze piasku i adidasy na bosą stopę dopełniły portretu idealnego dżentelmena obracającego walutą. 

Konfiguracja, którą zastałem przy stole, bardzo mnie zaskoczyła. Na jednym końcu Asmus jadł jakąś małą konserwę, a na drugim – z królewską manierą piła kawę jakaś siwowłosa dama. 

– Good morning – mruknąłem nieco skonfundowany. 

– Morning – głośno pozdrowił mnie Niemiec, podniósł wzrok znad talerza i powiedział: – Pozwól, że ci przedstawię naszą nową przyjaciółkę, Marię Günter z Polski. 

Maria Günter? Z Polski?! Musiałem mieć bardzo głupią minę, bo Maria uśmiechnęła się ironicznie, kiwnęła głową na winogrona i powiedziała nieoczekiwanie grubym głosem:

– Very healthy breakfast indeed. 

Oto on: upadek wszystkich iluzji!

Fatalne złudzenie było rezultatem prostego błędu językowego: zamiast eighty nasi greccy gospodarze zrozumieli eighteen. Nawet oni czuli się trochę niezręcznie, prawdopodobnie z powodu nadmiernego entuzjazmu, z jakim pojechali odebrać ją z lotniska (a ja myślałem, że nie mam konkurencji…), ci greccy mężczyźni! Ale bez względu na to, co słyszeli lub chcieli usłyszeć, eighty to eighty i nic nie można było z tym zrobić. 

Średni wiek naszej kompanii gwałtownie wzrósł wraz z jej klasą. Maria Günter była prawdziwą damą. Bez dwóch zdań. Pochodziła ze starej arystokratycznej rodziny i była odpowiednio wykształcona w college’u dla dobrze urodzonych dziewcząt. Uczestniczyła w ruchu oporu przeciwko Niemcom, a po wojnie wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. Studiowała fine art i zarabiała na życie jako trenerka tenisa. Potem wyszła za mąż: cztery razy. Trochę malowała, pisała, ale jako artystka nie radziła sobie zbyt dobrze. Nie udało jej się ugruntować swojej pozycji. W Ameryce rozmawiali tylko o pieniądzach i rzeczach materialnych – to ją nudziło. Po odejściu od władzy komunistów wróciła do Polski, gdzie jej książki i obrazy zyskały zasłużone uznanie. Poczuła się, że tak powiem, jak na swoich wodach, chociaż z pięćdziesięcioletnim opóźnieniem. Mieszkała teraz w dużym odziedziczonym domu w najpiękniejszej części Warszawy, wraz ze swoją pokojówką i dwoma ulubionymi labradorami. Jakieś prole splądrowali jej dwór, ale nie przejęła się. Była ubezpieczona. 

Maria Günter nie narzekała na swój wiek. Starała się go nie zauważać. Zdawała sobie sprawę, że starość to bagno, z którego nie ma ucieczki. Ale zdecydowała, że będzie trzymała głowę wysoko do ostatniego momentu. Rok temu złamała nogę, myślała, że do końca swoich dni będzie inwalidką, ale zagoiło się, chociaż wciąż nieźle utykała. Lekarz polecił jej pływać w słonej wodzie, dlatego przyjechała na Rodos. Ale tutaj czekała ją przykra niespodzianka. Ulica, na której znajdował się dom, została odcięta z powodu jakiegoś dziwnego osunięcia ziemi, a jedynym połączeniem ze światem były strome schody prowadzące na drogę nad nami. Musiały mieć co najmniej 100 stopni. A potem, dwieście metrów dalej, kolejna stroma ścieżka wiodła do bulwaru nadbrzeżnego. Nie było innego wyjścia na plażę. Maria Günter codziennie stoicko przemierzała tę koszmarną trasę. Zajmowało jej to prawie pół godziny. Wczołgiwała się z wywalonym językiem na górę, a potem na dół i jeszcze raz, wracając, w najstraszliwszą spiekotę. Czasami, kiedy spotykałem ją zdyszaną na drodze, brałem jej torbę i śpieszyłem do przodu. Nie miała nic przeciwko, ale nienawidziła, gdy ktoś szedł razem z nią, czekał na nią, współczuł jej – taka właśnie była. 

Morze przy naszym wietrznym brzegu było nieźle wzburzone. Plaża, pokryta gruboziarnistym żwirem, bezlitośnie drapała stopy po wejściu i wyjściu z wody. Ale ona nie bała się ani fal, ani kamieni. Płynęła w środek morza, czasami poza zasięg naszego wzroku i wtedy myśleliśmy, że już nigdy więcej jej nie zobaczymy. Potem jej głowa nagle pojawiała się gdzieś blisko brzegu. Pewnego razu, podczas odpływu, fale uderzyły tak mocno, że ją powaliły i musieliśmy ją wyciągać. Wyszła z tego z ledwie kilkoma zadrapaniami. Następnego dnia znowu była w wodzie, tym razem wyposażona w przezroczyste gumowe sandały, żeby być bardziej odporną na żywioły.

Spojrzałem na jej ciało: stare, ale wciąż wysportowane – z dużymi piersiami i długimi nogami. Kiedyś było ekscytujące, zaledwie ćwierć wieku temu. Ja jednak fatalnie się spóźniłem. Nie zostało mi nic, oprócz patrzenia przez zadymione binokle czasu i szukania wspomnień pięknej kobiety, goniącej piłki na kortach wybrzeża Atlantyku. Zasmuciło mnie to i rozczarowało. Greczynka po raz kolejny wyniuchała naturę mojej mentalnej trwogi. Rozczarowanie, które mnie wypełniało, emanowało z każdego mojego gestu, z każdego spojrzenia. Rozśmieszało ją to. 

– Small woman! Eighteen years old! Ha-ha! – powtarzała za każdym razem, gdy mnie spotkała.

W ogóle się nie lubiły. W zasadzie to Greczynka nie lubiła Marii Günter, ona ze swojej strony po prostu jej nie zauważała. To była poważna przyczyna wrogości. Greczynka miała wysoce rozwiniętą świadomość klasową. Harowała przez cały dzień i wychowała troje dzieci. Ale rozumiała życie, z niejednego pieca chleb jadła. Nie pozwalała, żeby jakieś tam snoby wchodziły jej na głowę. Nie jej! Z czasem konflikt nabrał wymiaru czysto bytowego, typowego dla regionu bałkańskiego. Nie chciała sprzątać jej pokoju i zmieniać pościeli. Maria Günter cierpiała, ale była zbyt dumna, żeby narzekać kierownikowi. Nie była donosicielką. Czuła, że to coś pomiędzy nimi dwiema. Coś, czego nie rozumiała. Nie rozumiała, że wystarczy usiąść z nią wczesnym popołudniem w chłodzie schodów i wypić szklankę ouzo. Nie mogła tego pojąć. Poza tym nie piła ouzo. 

Nauczyła mnie pić Charlotte – porcja wódki na dwie szklanki soku jabłkowego. Lub odwrotnie, w zależności od nastroju. Lód. Nie mogę powiedzieć, że się uzależniłem, ale było to interesujące. Nadal zbieraliśmy się na tarasie o zachodzie słońca. Stało się to czymś w rodzaju rytuału. Wszyscy z kieliszkiem. Potem szliśmy na obiad. 

Znudził nam się „Paradiso”. Zrobiłem błąd, wspominając o chińskiej restauracji w nowej części miasta. Maria natychmiast zaczęła jęczeć, że powinniśmy tam pójść, uwielbiała chinese food. Jednak Asmus od razu ją zgasił. Czasami stawała się dość kapryśna, a w końcu była tylko Polką, cokolwiek by to nie znaczyło. Poczułem jakby jakiś metaliczny dźwięk przeleciał pomiędzy nimi, niby echo II wojny światowej. On dążył do porządku, ona pozwalała sobie na fantazje. Ja też nie naciskałem na chińczyka. To był zwykły bar, fast food, do którego się chodzi, żeby się napchać tanim jedzeniem z dala od ludzkich oczu. Obiecałem kiedyś ją tam zabrać, ale nie zrobiłem tego. Nie lubiłem, jak mi marudzono na cokolwiek. W końcu zdecydowaliśmy się pójść do „absolutely natural”, według Kate, tawerny w pobliżu portu Mandraki. Byłem już kiedyś w takim naturalnym miejscu i miałem już jakiś obraz w umyśle, ale nic nie można było zrobić. Wszyscy zgodziliśmy się, że miejsca turystyczne były strasznie tandetne i drogie (w szczególności drogie!) i że prawdziwego ducha hellenistycznego można złapać tylko w nieznanych nikomu karczmach, położonych poza tym festiwalem próżności. 

Trochę się nachodziliśmy zanim znaleźliśmy to wychwalane miejsce. Okazało się, że jednak są tam turyści – nie byliśmy jedynymi, którzy uciekają z tłumu w poszukiwaniu nieskażonego smaku życia. Poza tym było czysto i schludnie, ale znowu nie było świeżych ryb. Zaproponowali nam różne domowe potrawy, które wydawały mi się do bólu znajome. Pozwoliłem im kosztować gjuweczu, kjufte przyrządzonych po carigradzku i musaki, a sam zamówiłem tylko karczochy i sałatkę. Nalałem ćwiartkę ouzo z lodem. Było piekielnie gorąco, a na dodatek siedzieliśmy wewnątrz. Przy stoliku obok siedziały dziewczyny w letnich sukienkach. Wentylator w kącie obracał swoją dużą posiatkowaną głowę tam i z powrotem jak zaczarowany słonecznik, który zapomniał, gdzie jest słońce. Krańce sukienek niegrzecznie drgały. Prześwitywały opalone uda. To niesprawiedliwe, do cholery! To w ogóle nie było sprawiedliwe!

Powrót był jeszcze bardziej bolesny. Musieliśmy przejść przez cały nadmorski bulwar. Asmus i Kate odeszli niezauważeni, dyskutując o swoich procesach twórczych. Wlokłem się z tyłu z Marią Günter pod ramię. Nie podobało mi się to, ale bolała ją noga i nie mogłem odmówić jej wsparcia. Ciągnęliśmy się jak dwa ślimaki, pozostawiając śliski ślad i współczucie. Miałem wrażenie, że nigdy tam nie dojdziemy. Ulica była pełna ludzi. Różni kochankowie fruwali w górę i w dół wynajętymi motorowerami. Od czasu do czasu lokalny macho w podkoszulku przejeżdżał potężnym Harleyem Davidsonem. Nadmorskie bary ziewały, wirowało sirtaki, miliony lasek wchodziły i wychodziły. Czasami łapałem ich spojrzenia pełne pogardy. Najwyraźniej uważały mnie za żigolaka, najgorszego rodzaju, czyhającego na pieniądze przy trumnach. Byłem o wiele ciemniejszy od niej, więc nie było mowy, żeby mogła uchodzić za moją starą matkę. No i kto przyjeżdża na Rodos ze swoją matką? Wydawało się to jeszcze bardziej zboczone i żałosne. Wolałem być żigolakiem. Żigolak przynajmniej ma dumę profesjonalisty. Poza tym ubija interes. To coś, czego nie można powiedzieć o mnie. Rzucałem pieniędzmi na każdym kroku jak pop, nawet ten przeklęty napiwek – wydawałem na niego ostatnią drachmę. Młody człowiek z dobrego domu… Co za hańba, co za koniec! 

W pewnym momencie powiedziała, że ​​chce usiąść. Czuła się zmęczona. I ja byłem zmęczony – powolny chód wyczerpuje bardziej niż bieg, absolutnie cię wyciska. Minęliśmy epicentrum imprezy, wielki tłum. Zaczęło jeszcze silniej wiać. Znaleźliśmy wolną ławkę. W tym miejscu morze zjadło część plaży i fale rozbijały się niemal pod naszymi stopami. Leciały słone krople. Próbowałem zapalić papierosa, ale bezskutecznie. Wiatr zdmuchiwał płomień nawet przy mojej piersi. W końcu się poddałem. Położyłem stopy na poręczy. Podobał mi się ten żywioł. Na środku morza, niczym ogromny kawałek skały, stał lotniskowiec Roosevelt. Dwa dni temu rzucił kotwicę u wybrzeży wyspy. Jego sylwetka, nakreślona wielobarwnymi światłami, świeciła jasno w nocy. To było piękne. Ryk fal zagłuszył wszystkie inne odgłosy. Ulica już nie istniała: znajdowałem się w martwej strefie między cywilizacją a chaosem. Instynktownie zwróciłem się do mojej towarzyszki podróży. Wtedy z przerażeniem odkryłem, że siedzi przy mnie… jakaś inna kobieta. 

Była bardzo młoda, prawie dziewczynka... Jej gęste blond włosy fruwały metr za nią. Jej oczy były szeroko otwarte, wpatrywała się w kudłate grzbiety fal unoszących się jeden po drugim z ciemności. Nie zauważała mnie... albo nie chciała. Ogarnęło mnie przewrotne podniecenie. Utknąłem na ławce – nie mogłem się ruszyć. Wpatrywałem się w jej twarz. Stopniowo odnajdywałem znajome rysy. Mała torebka Marii Günter leżała na jej kolanach. Czy to było możliwe? Wiatr zdawał się zdmuchnąć kurz z jej lat, a ona świeciła porcelanowym blaskiem wiecznej młodości.

Przestraszyłem się i głośno zapytałem, próbując przezwyciężyć szum morza:

– Mario Günter, czy to ty?

Zadrżała i odwróciła się, mrugając przerażająco swoimi dużymi niebieskimi oczami. Lekko rozchyliła usta. Nie mogłem wytrzymać, pochyliłem się i pocałowałem ją. Spodziewałem się, że coś się wydarzy, ale to, co nastąpiło później, było poza moimi najśmielszymi wyobrażeniami. Nic nie powiedziała, oblizała wargi i mrugała jak spłoszona lalka. Położyłem dłoń na jej ramieniu. Właśnie zebrałem się na odwagę, by powtórzyć mój śmiały eksperyment, gdy wiatr wydał gniewny krzyk.

Spojrzałem przez ramię i zobaczyłem, jak babcia Günter z krwi i kości pędzi wściekle w kierunku ławki. Dziewczyna zerwała się z moich ramion i prawie by uciekła, gdybym nie był w stanie złapać końca jej sukienki. Uderzyła mnie torbą w głowę, ale nie odpuściłem. W tym momencie Maria Günter podbiegła i wybuchła walka o torbę. Panienka szybko zorientowała się, że siły były nierówne, rzuciła swój łup, kopnęła mnie w kostkę i rzuciła się do ucieczki, rzucając soczyste słowiańskie przekleństwa. Połowa jej sukienki pozostała w mojej dłoni. Widok był naprawdę niezły. Patrzyłem, jak ucieka, podczas gdy Maria Günter sprawdzała zawartość torebki. Dzięki Bogu niczego nie brakowało. Nie było potrzeby wzywać policji. 

– Co cię podkusiło, żeby się spoufalać z tą złodziejką?! – rozległ się jej gniewny głos. – Myślałam, że jesteś porządnym młodym mężczyzną!

– A Pani gdzie zniknęła? – przystąpiłem do kontrataku.

– Przecież mówiłam, że idę do toalety na plaży? Nie pamiętasz?

– Nic nie słyszałem – machnąłem ręką w stronę fal – Nic nie słychać przez to morze.

Maria Günter z niezadowoleniem potrząsnęła głową.

– A po co ją całowałeś? To chciałabym wiedzieć! – nie dawała za wygraną. 

Co mogłem jej powiedzieć? Czułem się zmieszany i zawstydzony. Bolała mnie kostka i byłem pewien, że jutro będzie spuchnięta. Ruszyliśmy w stronę domu. Szła znacznie szybciej i prawie nie utykała. Nie musiała już trzymać mnie za rękę, choć nie miałem nic przeciwko. Kiedy dotarliśmy do stromej ścieżki u podnóża wzgórza, postanowiłem na nią poczekać, bo było dość ciemno. Ona jednak sprzeciwiła się kategorycznie. Po prostu mi powiedziała, żebym spadał. Mogła sama dojść do domu. W to nie wątpiłem. 

Korekta: Angelika Kosieradzka, Yordanka Ilieva-Cygan


Alek Popow – ur. w 1966 r. w Sofii, jest współczesnym bułgarskim pisarzem. Ukończył filologię bułgarską na Uniwersytecie Sofijskim. Pracował w Muzeum Narodowym Literatury oraz dla gazety „Демокрация” („Demokracja”). Obecnie jest redaktorem naczelnym czasopisma „Родна Реч” („Mowa Ojczysta”) oraz dyrektorem „Дом на детската книга” („Domu Książki dla Dzieci”) Jest autorem wielu opowiadań, powieści, słuchowisk radiowych oraz scenariuszy do filmów fabularnych i dokumentalnych. Jest także laureatem wielu nagród literackich.


„Small woman” urzekło mnie swoim klimatem i beztroską, nieco denerwującą postacią narratora. Męska perspektywa, niesławny male gaze, zostaje tutaj subtelnie wyśmiany, a to zawsze moje feministyczne serce policzy jako plus.

received_694489377684335.jpeg

Zuzanna Kierwiak (na fotografii po prawej)

studentka warszawskiej bułgarystyki oraz etnologii i antropologii kulturowej. Interesuje się krytyczną analizą dyskursu, relacjami bułgarsko-macedońskimi, antropologią przestrzeni, krytyką feministyczną i literaturą bułgarską. Obecnie razem z Elizą Markiewicz pracuje nad ich wspólną pracą magisterską traktującą o współczesnym feminizmie bułgarskim. W wolnym czasie jeździ konno, podróżuje albo marzy o własnym psie.

Zuzanna Kierwiak

Zuzanna Kierwiak (ur.1998 we Wrocławiu) - studentka warszawskiej bułgarystyki oraz etnologii i antropologii kulturowej. Interesuje się krytyczną analizą dyskursu, relacjami bułgarsko-macedońskimi, antropologią przestrzeni, krytyką feministyczną i literaturą bułgarską. Obecnie razem z Elizą Markiewicz pracuje nad ich wspólną pracą magisterską traktującą o współczesnym feminizmie bułgarskim. W wolnym czasie jeździ konno, podróżuje albo marzy o własnym psie.

Previous
Previous

Ludzie metaboliczni