I szedł, i szedł po oświetlonych ulicach, stawał pod lampami, gapił się w zamyśleniu na śnieżynki, otwierał usta jak w dzieciństwie i wystawiał język na kłujące lodowe krople. Do północy została jeszcze godzina i rzedniejący przechodnie nawet na niego nie patrzyli – miasto było pełne włóczęgów i czubów.

I szedł, ogarnięty dziwną wesołością, to miasto należało do niego razem ze wszystkimi ulicami, niespodziewanymi przecznicami, ukrytymi zaułkami i ciepłymi studzienkami kanalizacyjnymi. Mógł stworzyć całą topografię kloszarda.

Ponad rok odkąd zanurzył się w tym równoległym świecie włóczących się bezdomnych, który coraz bardziej się rozrastał. Podobała mu się ta pełna anonimowość. Żadnych relacji.

Minął sklep z telewizorami. Nie miał nawyku zaglądania w witryny i właśnie skręcał, kiedy coś go zatrzymało. Sklep, oczywiście, był zamknięty i dobrze oświetlony, ale jeden z telewizorów na wystawie grał i to, co zobaczył kątem oka, wydało mu się dziwne i znajome jednocześnie. Zwolnił kroku. Wrócił... W telewizji wyświetlała się ta sama ulica, tego samego wieczoru i on był w kadrze. Człowiek na ekranie wyjął rękę z kieszeni razem z nim. Przestraszył się, że znowu wariuje. Nie patrzył na siebie od bardzo dawna. Przetarty kożuch, tak, to był jego kożuch, rozdarty dokładnie ponad łokciem. Podniósł rękę do brody, nie wiedział, że aż tak zarósł. Ten z telewizora powtórzył ten sam ruch. Zrobił krok wstecz, sylwetka z ekranu jakby się zmniejszyła. Przybliżył się. Teraz się wyostrzyła. Zbliżył się jeszcze bardziej, prawie oparł nos o szybę witryny. Cały telewizor wypełnił się czerwonym od zimna, trochę garbatym nosem i gęsta brodą. Można było dojrzeć na niej nawet śnieżynki. Rozejrzał się wokół.

Pewnie nadchodzi północ. Ten Nowy Rok jest wyjątkowy i prawie nikogo nie ma wokół. Nikt nie nagrywa. Ani śladu kamer. Na pewno gdzieś się ukrywają. Nagrywają go z ukrycia, zza rogu i oglądają spektakl. I wszyscy w domach teraz puścili sobie telewizory i też mają ubaw. Ta myśl go poraziła. Nagrywają go! Kilka milionów ludzi śledzi każdy jego ruch. Chcą zobaczyć, co zrobi. Ma uciec? Czy jest ich naprawdę kilka milionów? Nie mógł ruszyć się z miejsca. Spojrzenia tylu par oczu trzymały go przed telewizorem. Miał poczucie, że jeśli się ruszy, jeśli choć na sekundę wyjdzie z kadru, stopi się jak płatek śniegu. Coś jednak musiał zrobić. Tamte oczy patrzą. Gorączkowo zaczął poprawiać ubrania. Spróbował zapiąć jedyny pozostały guzik, pomimo iż wiedział, że mu się nie uda, bo dziurka od guzika już dawno się rozpruła i się z niej wyślizgiwał. Mimowolnie wygładził brodę, przesunął rękę po włosach. Przesunął się nawet lekko w prawo, żeby przykryć przetarte miejsce nad łokciem.

Dobrze... Skoro zdecydowali się zabawić nim w ostatnią noc wieku. Tak jakby nie mieli nic innego do roboty. Właśnie nim. Nigdy, przez całe jego poprzednie życie, nie pokazywali go w telewizji. Ludzie, których pokazują na ekranie, są z innego świata. Skrycie zawsze im zazdrościł. Nawet myślał, co powiedzieć, jeśli go znienacka zatrzymają, ot tak na ulicy, przecież zatrzymują przeróżnych ludzi, i zadadzą mu najzwyklejsze pytanie. Powiedzmy, czy jesteś dziś zadowolony ze swojego życia. Zadają takie pytania. Przygotował sobie różne warianty odpowiedzi. Nigdy go nie zatrzymano. A teraz, w najważniejszą noc, to on jest gwoździem programu.

Wyobraził ich sobie – dużo mężczyzn i kobiet, ciepłe pokoje, rozmowy, biegające dzieci, dużo picia, świece, plastikowe choinki, karmelizowany popcorn. I on, zmultiplikowany w każdym domu. Niech mówi, przynajmniej niech zacznie mówić, żeby im utrzeć nosa. Naobrażać ich. Paskudnie ich nawyzywać, tak jak całe życie przeklinał w duchu. Pierwsze słowo, które wypowiedział, zdziwiło nawet jego.

Halo... Jest tu kto? Pauza. Bzdury... Od kogo oczekuje odpowiedzi? Nie, spróbuje inaczej!

Dobry wieczór wszystkim. To ostatnia noc XX wieku... Matko, jak mu się to udało? Jak tym, którzy co wieczór czytają wiadomości. Nie było łatwo. Cała jego wściekłość zniknęła. Obejrzał się bezradnie. Podejrzanie pusta ulica, nie zdziwiłby się, gdyby była scenografią.

Wiecie, ja jestem... stoję tu na ulicy... nie wiem, kto mnie filmuje. Na pewno zaszła pomyłka. Nie wiem, jak mogę was rozbawić. Gdyby tylko moja żona to oglądała, była żona... u mnie... ogólnie wszystko gra.

Teraz zostawię was na chwilę i wymyślę coś śmiesznego. Potrzebuję chwili. Poleci reklama.

Odwrócił się plecami i wyciągnął butelkę z kieszeni, podniósł ją, upił łyk.

Tak lepiej. I tak programy noworoczne były strasznie głupie. No tak, głupie. Jak byłem mały, bardzo chciałem wejść do telewizora. Chciałem wślizgnąć się do środka dokładnie wtedy, kiedy puszczą jakiś indiański film i zostać tam na zawsze, w indiańskim filmie. Teraz sobie mówię, że dobrze, że to się nie stało, bo indiańskie filmy w sumie były enerdowskie, nie wiem, czy pamiętacie. Podróby. I całe życie w jakiejś imitacji... Chyba smutno się zrobiło na Nowy Rok.

Ale teraz coś wymyślę.... Znacie ten żart o facecie, który... Nie, ten jest trochę zbyt sprośny jak na telewizję. A ten, gdzie dwa bliźniaki jednojajowe gadają w brzuchu matki i jeden mówi, ej, a co jest na zewnątrz, jakie będzie to życie? Po prostu się bał. A drugi odpowiada: czy ktoś ci, kurwa.... przepraszam, któż ci powie, stamtąd nikt jeszcze nie wrócił. Ech, nie był zbyt śmieszny.

Nawet nie wiem, która godzina. Chyba zostało kilka minut do północy. I teraz czekacie na noworoczne orędzie... Ale nikt nie idzie. I nie przerywają mi. Nie wiem... Niech puszczą muzykę. Niech przyjdzie prezydent. Ale nawet kamer nie widzę. Czytałem, że mogą już nagrywać wszystko z kosmosu. Leci sobie jakaś stacja kosmiczna i cię nagrywa, a ty nawet nie podejrzewasz. Myślisz, że nikt cię nie widzi, idziesz sobie i próbujesz ukraść gazetę z kiosku, wtedy też cię nagrywają i śledzą. I w nocy też widzą. Mają takie urządzenia. Słyszałem, że nawet w klozecie podglądają, za przeproszeniem. Jak was to wszystko nie interesuje, to wyłączcie telewizor. Nie wiem, ile jeszcze mam mówić. Czy ktoś przyjdzie mnie zmienić… Szczerze mówiąc, nie wiem. Po prostu tędy przechodziłem. Nawet... nie wiem, co powiedzieć. Pozdrowić kogoś. Mam tylko jedną starą ciotkę, siostrę ojca, niech spoczywa w pokoju. Ale ona nie ma telewizora. Boże, ale mama by się ucieszyła, gdyby mogła mnie zobaczyć. O, przypomniałem sobie jedną noworoczną historię. Usiądę sobie, straszny tu ziąb.

Kiedy byłem mały, co nowy rok pisałem w ukryciu list do Świętego Mikołaja, żeby mi przyniósł aparat fotograficzny. Mieliśmy jednego sąsiada i on ciągle chodził z takim aparatem na skórzanym rzemyku i robił zdjęcia na weselach. Bardzo chciałem taki sam. I co roku pisałem. I ukradkiem chodziłem wysyłać listy na miejską pocztę. Bez znaczka, bez niczego. Ani razu nie dostałem aparatu. Dostawałem swetry, książki, piłkę, raz nawet pistolet na kapiszony. Ale ja chciałem aparat. Tego chciałem, nawet o nim śniłem. Nikomu o tym nie mówiłem, ale czekałem. Potem już przyklejałem znaczki na koperty i nadal nic. To, czego bardzo chcesz, nigdy nie nadchodzi. Jednak tak nie jest. Nawet gorzej, że tak nie jest. Którejś zimy, chwilę po powrocie z wojska, zapomniałem już o aparacie i tym wszystkim i zostałem sam na Nowy Rok. Ktoś zapukał do drzwi, choć nikogo nie zapraszałem. Otworzyłem, a tam stał pewien Święty Mikołaj. Broda już mu się rozkleiła, wystawały mu nogawki. Czy to Pan nazywa się tak i tak? To ja, odpowiadam. Zaczął szukać w worze i wyciągnął aparat, w skórzanym etui, na pasku. Zenit, z tych starych. Taki sam, którego chciałem kiedyś. Podał mi go i odszedł. Stałem jak sparaliżowany. Pobiegłem, żeby zapytać kto go wysłał, ale już zniknął. Jeśli to nie jest cud... Może mi się wymsknęło gdzieś, w wojsku są sami żartownisie i może wysłali go dla jaj. Ale dostałem wymarzony prezent. Dziesięć lat później. Dziesięć lat... Trzymałem go w rękach i zrobiło mi się tak przykro, tak strasznie przykro. Usiadłem i wyłem, wyłem i nie wiedziałem, czemu wyję. Dlaczego nie dostałem tego aparatu dziesięć lat temu? Na co mi teraz, co mam z nim zrobić. Jeśli to, czego chcemy, nie dzieje się od razu, to już lepiej, żeby wcale się nie wydarzyło. Tak, jak teraz. Całe życie nikt się mną nie interesował, co dopiero nagrywał, i właśnie na Nowy Rok…

Kanonada z balkonów i fajerwerki pojawiły się nieoczekiwanie i przerwały jego przemowę. Zrozumiał, że nastał nowy wiek, ale nikt nie przyszedł go zastąpić. Był zobowiązany kontynuować program. Miał misję. Wiatr się nasilił, śnieg nie padał już łagodnie, tylko wirował nad chodnikami. Już nie mówił, tylko stał i patrzył w ekran, nadawał oblicze tamtemu po drugiej stronie, podtrzymywał obraz, tak jak podtrzymuje się gasnący ogień.

Rankiem jedyny włączony telewizor na witrynie, jeden z tych reklamowych z wbudowaną kamerą, odbijał zgiętego w pół człowieka z szeroko otwartymi oczami. Na ulicy przed sklepem nie było żywej duszy.

Korekta: Angelika Kosieradzka


Georgi Gospodinow – ur. w 1968 r. w Jamboł, jest bułgarskim poetą, pisarzem, krytykiem, pracownikiem Instytutu Literatury Bułgarskiej Akademii Nauk. Ukończył filologię bułgarską na Uniwersytecie Sofijskim im. św. Klemensa z Ochrydy, uzyskał stopnia doktora z nowej literatury bułgarskiej w Instytucie Literatury Bułgarskiej Akademii Nauk. Od 1995 roku pracuje jako literaturoznawca w Instytucie Literatury BAN. W latach 1998 do 2000 wykładał na Nowym Uniwersytecie Bułgarskim, obecnie prowadzi kursy kreatywnego pisania na Uniwersytecie Sofijskim. Jest jednym z najczęściej tłumaczonych bułgarskich pisarzy po 1989 roku oraz laureatem wielu nagród.


Georgi Gospodinow jest w Polsce znany głównie ze swoich powieści (Powieść naturalna 2009, Fizyka smutku 2018) i zbioru opowiadań (I inne historie 2001). Wracając do tekstu z 2000 roku, chcieliśmy pokazać nieznane polskiemu czytelnikowi, lecz wzruszające opowiadanie, kameralną historię o samotności z nowym millenium w tle. Tłumaczenie powstało na zajęciach lektoratowych.

_DSC1488.jpg

Eliza Markiewicz, Zuzanna Kierwiak, Rafał Mrowiński, Roman Zhytkouski, Patrycja Maczkanowa

studentki i studenci warszawskiej bułgarystyki.

fot. Paulina Siewierska

Previous
Previous

Kiustendilskie poetki - Ekaterina Josifowa

Next
Next

Szczęściarz