Do świtu pozostała tylko chwila, ale ta najzimniejsza. Człowiek pod kartonowym dachem, zwinięty w kłębek na resztkach czegoś, co niegdyś było fotelem, nie otwierał oczu, chociaż nie spał. Nie wiedzieć czemu wymyślił sobie, że jeśli nie będzie się ruszał, jeśli nie będzie patrzył, to się rozgrzeje. Mróz, ostry jak brzytwa, przenikał zewsząd, mimo że na nocleg wybrał największe zagłębienie suchego rowu. Było tak zimno, że jego własny oddech – gorzki z głodu, cuchnący chorobą i przesiąknięty brudem – zamarzał, tworząc kryształy. 

Musiał przyznać, że mimo wszystko jest szczęściarzem. Przetrwał prawie całą zimę, a tej nocy zaopatrzył się w garść patyków, które spalił zanim się położył. Jego towarzysz, z którym znaleźli tę miejscówkę – kawałek za pętlą autobusową, po drugiej stronie ostatniej błotnistej ulicy osiedla robotniczego, osłoniętą od wiatru pozostałościami dawnej grobli, gdzie można było znaleźć nawet zaciszne miejsce na ognisko – nie przetrwał tego, odszedł. 

Człowiek pragnął się wyspać, ale nie miało się to wydarzyć jeszcze przez miesiąc. Do tego czasu jego mięśnie będą wciąż napięte, a skóra najeżona. Tylko słońce może go naprawdę ogrzać. Musi doczekać słońca. Niech tylko nadejdzie wiosenne słońce, nawet jeśli wtedy umrze, nie będzie mu aż tak żal. Wyobrażał sobie, jak godzinami siedzi na skraju rowu, ukryty przed ludzkimi spojrzeniami, wystawiając swój grzbiet ku promieniom słonecznym, rozkoszując się rozlewającym się ciepłem, które koi, rozpieszcza, roztapia każdą jego cząstkę. Właściwie chciałby tak umrzeć: w słoneczny dzień, z ogrzanymi plecami, ze spuszczoną głową i uśpiony cudownym wiosennym ciepłem. Choćby nienajedzony, ale ogrzany. Człowiek pod kartonem zadrżał na tę rozkoszną myśl i mimowolnie otworzył oczy na tyle, by przypomnieć sobie, że bezdomny po prostu nie może się ogrzać i dlatego nawet nie warto o tym myśleć. 

Noc była jasna od gwiazd, nawet on doceniał jej piękno, ale była też lodowata, po takim czystym niebie można spodziewać się tylko siarczystego mrozu. Co innego, gdyby było lato i też nie chciałoby mu się spać, mógłby spokojnie wyglądać poza rów i podziwiać równe pole ciągnące się aż do obwodnicy, gdzie migoczą światła ciągłego strumienia galopujących samochodów, które z tego miejsca wyglądały jakby ledwo pełzały. Zmrużył oczy, licząc, ile mu jeszcze zostało z tej nocy. 

Sztuczne białe światło przebiło splątane gałęzie nagiego krzaka tuż nad jego głową, zatrzymując się po drugiej stronie grobli. Człowiek otworzył oczy i zamarł. Często do wyschniętego rowu jakiś gruchot wyrzucał skute kafelki z mieszkań po remoncie lub zniszczone meble salonowe – przecież właśnie z takich gratów uwił swoje gniazdko. Nie widział samochodu, tylko jego światła z naprzeciwka, ale nie brzmiało to jak jakiś klekot, z takich samochodów nie wyrzuca się śmieci, takie samochody poruszają się w innych rejonach, nie tutaj, a w tych od dawna już podzielonych pomiędzy prawdziwych szczęściarzy tego świata. 

Samochód stanął, światła zgasły. Wśród miarowego buczenia silnika, cichego jak brzęk chrząszcza, rozległo się trzaśnięcie drzwiami i ledwie słyszalne głosy. Było ich dwóch, chodzili wte i wewte, zerkali do rowu, znowu wracali do samochodu, wymieniając krótkie zdania, z których nie można było odróżnić ani słowa. 

Człowiek pod kartonowym dachem czekał, zasłuchany w hałasy na górze i po raz pierwszy wdzięczny za nocny mróz, który zmuszał ich do pośpiechu. Gdyby podeszli bliżej i uważnie się przypatrzyli, znaleźliby go. Wiedział, jak bardzo ludzie się nim brzydzą, a tamci wcale nie będą się z nim patyczkować. 

Rzucili na zamarzniętą ziemię coś dużego i ciężkiego, co następnie stoczyło się po zboczu. Chwilę później reflektory rozbłysły swoją lodowatą poświatą nad jego głową, samochód zawarczał ze zduszoną wściekłością i niewidocznie oddalił się w kierunku szosy za kołyszącymi się drzewami. 

To, czego się pozbyli, czerniało kilka kroków od jego kryjówki. Nadal nie śmiał się ruszyć, mimo że samochód już odjechał. Był pewien, że tam na mokrym, zeszłorocznym listowiu, przegniłym od roztopionego śniegu, leżały wyrzucone nie zbędne śmieci, lecz trup, po prostu nie było innej możliwości! 

Zimno stało się jeszcze bardziej przeszywające. Razem z nim do jego pustego żołądka wkradł się kanciasty, nieprzyjemny i równie przeszywający strach. Zwłoki obok jego kryjówki – czyli to żadna kryjówka. Bezdomny może żyć wśród śmieci, ale nie przy zwłokach. Albo zwłoki – albo kryjówka!

Człowiek wstał, karton, którym był przykryty, zsunął się, a to, co kiedyś było meblem, złowieszczo pod nim zaskrzypiało. Przyzwyczajony do ciemności zobaczył coś podłużnego, podobnego do zwiniętego dywanu. Odróżnił głowę i nogi, które od kostek wystawały z rulonu. Trup leżał pod krzakiem twarzą do ziemi. Człowiek przyglądał mu się przez długi czas, jakby chciał się upewnić, że się nie rusza. Jednocześnie rozważał w napięciu, czy grozi mu teraz niebezpieczeństwo, czy też nie. Poddał się jednak, dla bezdomnego każda zmiana powinna zwiastować coś dobrego. 

Ta konkluzja go uspokoiła, uporządkowała jego myśli. Wyprostował się i utkwił wzrok w ciemności. Od trupa dzieliły go dwa kroki, nie zrobi ich, dopóki nie rozważy sytuacji. Niewątpliwie oskubie go z pieniędzy i innych kosztowności. Ale nie będzie się spieszył, jest mu winien trochę szacunku, na który zasługuje każdy zmarły. Żywym też okazywał szacunek, nie naprzykrzał im się i nie narzucał ze swoim nieszczęściem, by wzbudzić litość. Teraz, jeśli znajdzie portfel, weźmie pieniądze, a dokumenty wyrzuci. Wtedy spędzi zimę jak król: jeśli zaniesie je sprzątaczce z osiedlowej knajpy, która dawała mu resztki jedzenia – nie to co ta druga, która zabierała je do domu, bo hodowała zwierzęta – dałaby mu flaszkę rakii. Nie mógł zaprzeczyć, ta sprzątaczka nie pozwalała mu chodzić głodnym, mimo że się go brzydziła. Trudniej byłoby z zegarkiem czy pierścionkiem, nie mógłby nikomu ich wcisnąć za pieniądze bez wyjaśnienia – któż by uwierzył, że spadły mu z nieba. 

Ułożył w głowie coś na kształt planu. Odchrząknął nerwowo, jakby sygnalizując swoją obecność albo prosząc o pozwolenie. Nie nastąpiła żadna reakcja na dźwięk, nie wywołał żadnego ruchu. Tego właśnie oczekiwał. Podszedł do podrzuconego ciała, wypatrując szczegółów. Nie było zwinięte w rulon niczym dywan, jak mu się wydawało, było po prostu wciśnięte w coś przypominającego płaszcz przepasany w talii, długi aż do ziemi. Był to barczysty mężczyzna, jego ciało napinało ubranie, a podczas upadku wysoki kołnierz zasłonił mu kark.

Pochylił się nad trupem i poczuł subtelny zapach drogich perfum, dotąd mu nieznany, ale jednoznacznie mówiący sam za siebie, odsyłający do innego świata. Taki zapach może mieć tylko ciepły dom pełen światła.

Z wysiłkiem, ale ostrożnie go odwrócił. Ciało było ciężkie i bezwładne. Jego palce zatopiły się w miękkim ubraniu. Nie był to płaszcz, lecz szlafrok, piękny szlafrok z miękkiego materiału. Mimowolnie zatrzymał nad nim dłoń, wydawało mu się, że tkanina wydziela ledwo wyczuwalne ciepło.

– Czyżby żył i wciąż był ciepły? – szepnął sobie w duchu, starając się zachować trzeźwy umysł. 

Cofnął rękę i zadrżał, ale nie ze strachu – na chwilę zapomniał, jak było zimno, a lodowate szpilki przeszywały jego skórę. Ogarnął go niewytłumaczalny żal z powodu czegoś zmarnowanego i utraconego. Chciał objąć zmarłego, żeby jego wciąż żywe ciepło nie zmarnowało się. Nie zrobił tego. 

– Wybacz, kolego, będę musiał cię przeszukać – powiedział człowiek do zmarłego i spojrzał mu w twarz. Blada, z zamkniętymi oczami, w ciemnościach nie dało się odróżnić ani wyrazu, ani rysów. Mógł być pewny, że za życia ten człowiek nie pozwoliłby mu się dotknąć. 

Przeszukał kieszenie, ale nic nie znalazł. Trochę rozczarowany usiadł obok zmarłego. Nie odrywał od niego wzroku. Złapał się na tym, że patrzy na jego szlafrok, podziwiał go. Być ubranym w coś takiego to niespotykane szczęście. Gdyby tylko był jego, nie ściągałby go z grzbietu ani zimą, ani latem. Ten pomysł go ożywił. Dlaczegóż nie miałby być jego? W końcu szlafrok spadł mu z nieba! Po prostu musiał go sobie wziąć, byle szybko, zanim zwłoki nie zesztywnieją na tym zimnie. Ech, gdyby zjawił się kilka miesięcy wcześniej, pożytek byłby nieporównywalnie większy – ale tak też może być, w nim dociągnie do wiosny. Skarcił się w duchu: życząc sobie ciepłego szlafroka, tak jakby życzył śmierci nieznajomemu. A ten przez tyle miesięcy i tak poużywał życia. Myśl o miłym dotyku aksamitnej tkaniny sprawiła, że powrócił do swojej decyzji: 

– Szlafrok jest mój, kolego, ty go już nie potrzebujesz!

Rozwiązał pasek, rozchylił poły, ale lepka ciecz pobrudziła mu ręce. Krew. Nie zdziwił się, to było jasne od początku, po prostu było nieprzyjemne, wytarł ręce w wilgotną ziemię i się zamyślił. Musi zabrać się za ściąganie ubrania z innej strony, potem pomyśli, jak je wyczyścić. Pociągnął za dolną krawędź i przed jego oczami ukazało się ciało. Zmarły był nagi-nagusieńki. Przerwał zawstydzony i zasmucony. 

– Nacierpiałeś się tego wieczora – powiedział mu jak żywemu. 

Pomyślał, że szlafrok czyni go szczęściarzem, ale teraz czuł żal i złość jednocześnie. Matowa bladość martwego ciała kontrastowała z czarną ziemią. Biedny, żeby go tak wyrzucić półnagiego w tę zimną noc! Przykrył go połami ubrania. Z doświadczenia wiedział, jak obrzydliwie jest leżeć na gołej ziemi, zwłaszcza jeśli ktoś nie jest przyzwyczajony, to nie wytrzymałby i dwóch godzin. Właściwie mógł zapewnić swojego gościa, że wszystko idzie wytrzymać, i zimno, i upał, i głód. Po prostu człowiek nie zna dnia ani godziny. Żyjesz sobie szczęśliwie, a kończysz pod jakimś marnym krzakiem, kto by pomyślał.

 Spędziłby godziny, czuwając przy nieznajomym. Gdyby ziemia nie była taka skostniała, pochowałby go – co mu szkodzi. 

Po raz ostatni zwrócił się do zmarłego:

– Przepędziłeś mnie z mojego domu, kolego. Ale i tobie szczęście nie dopisało…

Opatulił się ciaśniej swoim postrzępionym płaszczem, owinął ręce wokół siebie, zimowym zwyczajem potarł ramiona pięściami i stwierdził, że wszechobecny chłód przeniknął do każdej części jego ciała. Chociaż rów był na obrzeżach miasta, już za kilka godzin wszyscy się tu zejdą, najpierw okoliczne psy, potem przypadkowi przechodnie, następnie policja, a oni nie mogą go tu zastać. Szkoda kryjówki. 

Nie chciało mu się za dużo o tym myśleć. Obejrzał krzak, który służył mu za kamuflaż, podarte kartony, rozwalony fotel, rzucił ostatnie spojrzenie na nieznajomego, żegnając się z tym wszystkim. Właściwie nie znaczyło to dla niego zbyt wiele. Na wschodzie zaczynało świtać, niebo było jasne, obiecywało dzień ze słońcem, a ono jest miłosierne, nie brzydzi się żadnym menelem. 

Nie zrobił nawet dwóch kroków, a usłyszał brzęczenie. Jakby chrząszcz, pomyślał, i natychmiast się zorientował – jaki chrząszcz? Brzęczenie się nasiliło, na przeciwległym brzegu rowu pojawiło się białe światło reflektorów. Bezdomny skulił się, zamarł, nawet wstrzymał oddech. Tu nikt nie zjawia się przypadkiem, a ten samochód – już drugi raz. Usłyszał kroki, które kierowały się prosto na niego. Żal mu było, szaleńczo żal słońca…

Korekta: Angelika Kosieradzka


Wesela Ljachowa – ur. w 1961 r. w Pazardżiku, jest współczesną bułgarską pisarką. Ukończyła filologię bułgarską na Uniwersytecie Sofijskim im. św. Klemensa z Ochrydy, mieszka i tworzy w Sofii. Jest autorem powieści, noweli oraz opowiadań. Jej pierwsza powieść „Бежанци” („Uchodźcy”) z 2013 r. reprezentowała Bułgarię na Międzynarodowych Targach Książki podczas Europejskiego Festiwalu Pierwszej Powieści w Budapeszcie w 2014 r. Wesela Ljachowa jest laureatem kilku nagród literackich.


„Szczęściarz” to kolejne tłumaczenie pandemiczne, które wykonałyśmy całkowicie zdalnie. Zaintrygowała nas postać głównego bohatera i nienachalnie zarysowana tematyka wykluczenia społecznego. Najdłużej debatowałyśmy nad ostatnim zdaniem. Może i nam w tym przedziwnym czasie szaleńczo było żal słońca?

_DSC1479.jpg

Eliza Markiewicz, Zuzanna Kierwiak, Julia Buż, Anna Sałamatow

studentki czwartego roku warszawskiej bułgarystyki.

fot. Paulina Siewierska

Previous
Previous

Spóźniony podarunek

Next
Next

Kiustendilskie poetki - Maria Grubeszliewa